Nauka, technologia, edukacja
Jesteśmy uzależnieni od technologii. Prawie każdy ma samochód, prawie każdy ma telefon komórkowy, prawie każdy ma komputer. 20 lat temu przeciętny zjadacz chleba nie marzył o łączności z każdego punktu kuli ziemskiej do każdego innego za pomocą urządzenia mieszczącego się w kieszeni. Jeszcze kilka lat temu nie przypuszczał, że telefonem będzie mógł robić zdjęcia. Postęp techniczny jest nadzwyczaj szybki. Jakie mamy szanse na to, by wziąć w nim czynny udział? Na nowy pomysł mamy takie same jak wszyscy, na realizację – niewielkie. O realizacji decydować będzie szybkość wdrożenia, a o tej szybkości – niestety pieniądze (ile można rzucić na szybkie opracowanie wdrożeń).
Zamiast gs−u – szkoła biznesu
Tu, nad Wisłą, nie obejdziemy się bez nieustannego wprowadzania nowych technologii, ale nie będą to nasze technologie. Przywiozą je, gotowe, liczne firmy, które się u nas instalują. Co robić, żeby mieć czynny udział, żeby nie stać się jedynie rezerwuarem siły nisko kwalifikowanej? Robić wszystko, żeby nas chcieli kupić (nic oryginalnego, przecież taki mechanizm funkcjonuje od lat w sporcie i duch narodowy jakoś na tym nie cierpi). Żeby polski absolwent uczelni kojarzył się z fachowością i wysokim poziomem intelektualnym. Jeżeli kupią go firmy, które otworzyły filie u nas i przekonają się, że zakup był udany, to może zatrudnią i u siebie, w centralach. Wtedy będziemy mieli dostęp do najbogatszych laboratoriów i będziemy współtworzyć z innymi nowe wspaniałe technologie. W naukach „ścisłych” ten dostęp od dawna jest. Byle go nie zmarnować.
O opinii naszych absolwentów zadecydują nie genialne jednostki, ale średnia. O średniej – liczba wysoko wykształconych i ich poziom. Na razie stopień scholaryzacji mamy niski, jeden z najniższych w Europie. Nawet politycy czują, że trzeba to zmienić. Ale duch Prowizorki, duch bylejakości unosi się nad tymi poczynaniami. Od czegóż są „środki podręczne”?! Scholaryzacja? Ależ to proste! Można zwiększyć liczbę studentów dwa razy, trzy razy, nie zwiększając ani ilości pieniędzy na edukację, ani liczby wykładowców, nie budując nowych sal, laboratoriów ani bibliotek. Wiodą ku temu dwie drogi:
• Masowe studia zaoczne (one są całkiem naoczne, tylko uproszczone, zredukowane). Wydziały prawa, ekonomii przyjmują na pierwszy rok płatnych studiów zaocznych tysiąc, dwa tysiące kandydatów, wykładowcy mają obciążenie godzinowe równoważne trzem czy pięciu etatom. Jeżeli uczelnię traktować serio, jako miejsce, gdzie kształci się studentów i prowadzi pracę twórczą, to nawet obciążenie podwójne oznacza fikcję. Fikcję nauczania i fikcję pracy twórczej. Tego się nie da zrobić. Opieka jednego pracownika nad 50 magistrantami jest też fikcją. Uczelnie utrzymują tę fikcję, bo są źle opłacane i chętnie wezmą każdy grosz z opłat za studia zaoczne, byle istnieć, poświęcając poziom. Która firma zachodnia czy dalekowschodnia zatrudni na odpowiedzialnym stanowisku naszego absolwenta zaocznego z 1000−osobowego zaciągu? Toż i wiele naszych firm chętnie przyjmie do pracy absolwenta, pod warunkiem, że wynik studiów jest co najmniej dobry; oni wiedzą, co znaczy trójkowy.
• Liczne uczelnie niepaństwowe. Nie mam nic przeciwko szkołom prywatnym, społecznym itp., jeżeli są szkołami, jeżeli reprezentują odpowiedni poziom. Prywatne są i Harvard, i Yale. Przed wojną istniała w Warszawie szkoła Wawelberga i Rotwanda, która cieszyła się bardzo dobrą opinią, wykładali tam znakomici fachowcy. Podziwiać należałoby osoby czy zespoły ludzi gotowych podjąć tak wielkie inwestycje, jak założenie szkoły wyższej. Ale przecież szkołę pseudowyższą zakłada się nie dla wydatkowania pieniędzy na zbożny cel, ale dla zarobienia na frajerach. W praktyce, w wielu przypadkach założenie szkoły wyższej sprowadza się do wynajęcia wykładowców z uczelni państwowych. Liczne placówki, które powstały, to szkoły biznesu, szkoły marketingu, zarządzania. Wystarczy nazwać coś „szkołą wyższą” i będzie wyższa. Śmialiśmy się za Gierka, że „w każdej wsi WSI”. No to już mamy: zamiast GS−u – szkoła biznesu. Gienia, z domu Piekutowska, miała sąsiadkę, która ukończyła Wyższe Kursa Gotowania na Gazie. To jest mniej więcej to samo. Czyż umiejętność gotowania na gazie nie jest potrzebna? Nauka obracania pieniędzmi też jest potrzebna. Jeżeli są pieniądze. Od samego mieszania herbata nie staje się słodsza ani Polska bogatsza.
Ćwok polski
Liczba studentów w ciągu 10 lat zwiększyła się trzykrotnie. Mam pytanie: o ile zwiększyła się liczba studentów na kierunkach inżynierskich, przyrodniczych, medycznych? Przyszłość świata będzie zależała od genetyki i fizyki materiałowej. Jak rośnie nam liczba genetyków i fizyków ciała stałego? Bo jak rośnie liczba politologów, to wiem.
Nawet gdy ta technologia wokół nas będzie obca, kultura techniczna będzie potrzebna. A kultura techniczna, jako coś samodzielnego, nie istnieje, jest częścią kultury w ogóle. Może tego nie zauważamy, ale w każdym produkcie technologii, poza funkcjonalnością, ergonomią, tkwi np. element estetyki. Najprostsze sprawy: krzywo umocowane gniazdko w ścianie, niewygładzony spaw, niedoszlifowana powierzchnia są od strony technicznej do przyjęcia, nie wpływają na funkcjonowanie. Nie są do przyjęcia estetycznie. Czy może istnieć nieestetyczny samochód albo telewizor?
Poczucie estetyki nabywa się przez obcowanie ze sztuką. Ciekawe, że w szkołach, obok licznych przedmiotów, nie ma przedmiotu „kultura i sztuka”. Literatura trochę się mieści w przedmiocie język polski (trochę, bo są to raczej ilustracje do historii). Sztuki plastyczne, muzyka, a chociażby kino, teatr zepchnięte są na margines. Przy dzisiejszych technikach audiowizualnych nie powinno być problemu z realizacją takiego przedmiotu. Spodziewam się pytania: a co okroić? Powiem coś bardzo brzydkiego: może trochę historii? Kultura łączy, historia dzieli. Nie musi, ale może, jeżeli jest nauką wskazywania wroga.
Pieniędzy mamy nie za dużo, w kulturze trochę odstajemy. Dylemat: ukulturalniać się czy obracać pieniędzmi, rozstrzygnęliśmy na korzyść obracania. Od 17 lat media pracują intensywnie nad schamianiem narodu. Jacyś dzicy ludzie głoszą publicznie, że „kultura jest takim samym towarem, jak każdy inny”. Jest to oszustwo: kultura to jest to, co pozostaje z działalności człowieka po odjęciu spraw rynku. Jeśli wszystko traktować jako towar, to może i człowiek jest towarem? Chyba tak (nawet towarem niechodliwym, sądząc po bezrobociu).
Pamiętamy te tłumy artystów, pisarzy, walące do pierwszego Sejmu objąć rząd dusz. Szybko przekonali się, że to nie ten adres. Kulturą masową rządzi Ćwok Polski. Rynek działa jak buldożer. Łatwo zepsuć, trudno naprawić. Przykładem choćby polska szkoła plakatu – zmarła w jeden sezon („co mi tu, k..., nabazgrałeś, ma być fotografia!”). Za Peryklesa, 2500 lat temu, państwo opłacało uboższym wstęp do teatru. Cofamy się więcej niż dwa i pół tysiąca lat. Kilka lat temu słuchałem w TV dyskusji, której uczestnicy twierdzili, że trzeba zmienić programy szkolne, bo dotychczasowe są „prointeligenckie”. No aż wstyd – pro−inteligenckie! Poważne czasopismo twierdzi, że inteligencja jest produktem Wschodu, kompromitujące pochodzenie. Na początku lat 90. ruszyli pismacy z propagowaniem szkół społecznych, które zapewnią właściwą edukację, bo będą uczyć jazdy konnej i gry w tenisa (akurat te dwa sporty stanowią najważniejsze znamiona wyższej klasy; no i golf), ale szczęściem szybko zamilkli. Jeśli nie interesuje nas kultura, nie interesuje nauka, technologia, to kim chcemy być? Pewnie bankierem Europy.
Wiedza fachowa
No to przekładajmy te pieniądze. Żeby nas chciano kupić, róbmy jednak coś jeszcze mniej prozaicznego. Miejmy jakieś wyższe potrzeby. Rynek nie jest od ich wyrabiania. Rynek ma przynosić dochód, na kulturę trzeba pieniądze wydawać. Były narody rębajłów i grabieżców, które mimo tak mało intelektualnego zajęcia umiały docenić kulturę i gdy minął czas wojowania łatwo wkroczyły do czołówki cywilizacji.
Postrach Europy, wikingowie, słuchali pieśni skaldów. Nie były to prymitywne rymowanki („jak to na wojence ładnie”), tylko erudycyjne konstrukcje drap i flokków, nasycone kenningami, których zrozumienie wymagało nie lada sprawności umysłowej. Dziś potomkowie wikingów, Szwedzi, słyną z precyzji i funkcjonalności wyrobów swego przemysłu. Co roku przyznają najbardziej prestiżową nagrodę naukową. Samuraj władał po mistrzowsku mieczem, ale i miał obowiązek pisania poezji. Pewnie to, co sam pisał, było grafomanią, ale wiedział, że wyczucie poetyki, wrażliwość na piękno należą do katalogu cech określających jego pozycję społeczną. Nawet przed rozpruciem sobie brzucha dobrze było napisać krótki poemat. Dziś japoński konstruktor przemyślnej elektroniki po pracy idzie do teatru i nadal wzrusza się, gdy czarownica Kuzunoha, zanim opuści dziecko i męża, pisze na drzwiach strofę tanka (Polak, gdy opuszcza rodzinę, może coś napisać na drzwiach, ale, oj, nie będzie to poezja). Rzym, gdy podbił Grecję zauważył, że siła to nie wszystko i pora pilnie uczyć się od podbitych. Vos exemplaria graeca nocturna versate manu, versate diurna. Uczyć się w dzień i w nocy. Gdziekolwiek dotarł legionista rzymski, powstawał teatr greckiego wzoru. A słabi Grecy mieli poczucie swojej wartości, nie pisali na murach „woda z Tybru to jest to!”.
„Żeby nas chciano kupić”, musimy reprezentować wysoki poziom wiedzy fachowej, ale i wysoki poziom wykształcenia ogólnego. Jak do tej pory, nasi absolwenci byli cenieni za granicą, właśnie za szerokie wykształcenie ogólne, umożliwiające łatwiejsze dostosowanie się do zmiennych warunków w szybko biegnącym świecie. Jak to będzie wyglądało po reformie studiów, to już temat na inne wypracowanie. Nie pierwsza to reforma i nie dziesiąta zmiana programów. Ale jakiekolwiek zmiany organizacyjne wprowadzimy, w końcu o wszystkim zadecyduje poziom kadry nauczającej w szkołach wszystkich szczebli. Szymon z Pilzna w dziele O Szkołach, czyli Akademiach pisał w roku 1551: „We Włoszech płaca jednego nauczyciela 1000 czerwonych złotych przechodzi, u nas 40 nauczycieli razem daleko mniej mają dochodu. Cóż może być szpetniejszego?” Pół milenium przeleciało. Nic się nie zmieniło.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.