Unowocześnianie polskich uczelni

Zbigniew Drozdowicz


Teza, że nasze szkolnictwo wyższe generalnie wymaga unowocześnienia, nie jest ani zbyt oryginalna, ani nawet kontrowersyjna. Wątpiącym w to proponuję sprawdzenie listy tych jednostek akademickich, których pracownicy mają znaczący udział w liczących się na świecie osiągnięciach badawczych. Sprawą dyskusyjną jest natomiast to, co i jak unowocześniać oraz jakie istnieją w tym względzie bariery.

Innowacyjność a konserwatyzm

Dobrym wprowadzeniem do dyskusji na ten temat jest raport z badań przeprowadzonych w latach 1993−95 w ramach projektu badawczego KBN Wyższe uczelnie – strategie przystosowawcze, opracowany przez Elżbietę Wnuk−Lipińską. Sporo do myślenia dają m.in. zebrane przez nią wypowiedzi dziekanów na temat utrudnień w reformowaniu macierzystych wydziałów – wynika z nich, że najpoważniejsze widzieli oni w: „konserwatyzmie części kadry”, „sprzeciwie grup broniących swoich partykularnych interesów”, „wykonywaniu przez część kadry jedynie programu minimum i niechęci do jakiejkolwiek dodatkowej działalności w uczelni”; „zbyt dużym zaangażowaniu się części pracowników w działalność poza uczelnią”, „zmniejszeniu się roli pracy w uczelni w życiu pracowników naukowo−dydaktycznych” oraz w „braku prawidłowej wymiany pokoleniowej”. W komentarzu do tych opinii autorka raportu pisze, iż „przyczyny tych zjawisk znajdują się zarówno wewnątrz uczelni (konserwatyzm, gra interesów), jak i na zewnątrz szkoły wyższej (brak młodych kandydatów do pracy naukowo−dydaktycznej)”, oraz dodaje, że „instytucje szkolnictwa wyższego są z zasady dość konserwatywne”, przy czym „odporności na zmiany nie można interpretować jedynie negatywnie. Stanowi ona bowiem jednocześnie gwarancję przetrwania podstawowych zasad oraz mechanizmów odkrywania, przechowywania, wzbogacania i przekazywania wiedzy”, a z polskich doświadczeń wynika, że konserwatyzm ten był niejednokrotnie reakcją obronną przed reformami forsowanymi przez komunistyczne władze, ale nieaprobowanymi przez środowisko akademickie (por. Innowacyjność a konserwatyzm, Warszawa 1996, s. 202 i d.). Od czasu tamtych badań wiele się w naszym kraju zmieniło, w tym spore zmiany zaszły w polskich uczelniach. Jednak zdecydowana większość wskazywanych problemów pozostała.

Wymiana pokoleniowa

Wychodzę od tego punktu nie tylko dlatego, że wskazuje on na jedną z najpoważniejszych barier na drodze ku lepszemu polskich uczelni, lecz także dlatego, że w ostatnim czasie sporo się mówi o odmłodzeniu kadry naukowo−dydaktycznej. Pomysł na wymianę pokoleniową był i nadal jest dosyć prosty, to znaczy, jego autorzy i promotorzy chcieliby obniżenia progu emerytalnego dla uczelnianej profesury z 70 do 65 lat. Jeśli weźmie się pod uwagę średnią wieku tej grupy zawodowej, musiałoby to oznaczać radykalne „przewietrzenie” murów uczelni. Nie byłoby to wprawdzie czymś nadzwyczajnym (taki próg emerytalny obowiązuje np. w Wielkiej Brytanii), ale inne kraje dysponują znacznie liczniejszą, wysoko kwalifikowaną kadrą naukowo−dydaktyczną. Do konkursów na stanowiska profesorskie zgłasza się tam co najmniej kilkudziesięciu kandydatów, a w naszych uczelniach często jest tak, że konkurs ogłasza się wówczas, gdy chociażby jedna osoba spełnia obowiązujące w tym zakresie wymagania.

Coś jednak w zakresie wymiany pokoleniowej trzeba zrobić. Nie tylko dlatego, że średnia wieku kadry profesorskiej naszych uczelni jest coraz wyższa, ale także dlatego, że maleją możliwości zatrudnienia tych osób, które mogą się stać w perspektywie kilkunastu lat wizytówką polskiej nauki. Jeśli dobrze rozumiem intencje pomysłodawców tego radykalnego „przewietrzenia”, chodzi również o to, aby poza murami uczelni znaleźli się ci profesorowie, którzy w przeszłości mieli osiągnięcia głównie na tzw. froncie walki ideologicznej, a dzisiaj kontestują nową rzeczywistość i nie potrafią znaleźć satysfakcjonującego ich miejsca. Rzecz jasna, nie twierdzę, że takich osób nie ma w polskich uczelniach. Co więcej, skłonny jestem zgodzić się z tymi, którzy uważają, że ich postawy i działania niejednokrotnie utrudniają życie tej części kadry akademickiej, która chciałaby stosować obowiązujące w krajach zachodnich kryteria kompetencji, awansu, oceniania, nauczania itd. Wszystkie te argumenty rozbijają się jednak o problem „krótkiej kołdry”. Nie można oczywiście wykluczyć, że stanie się ona nieco dłuższa w wyniku otwarcia rynku pracy dla cudzoziemców. Tyle tylko, że musieliby się nauczyć języka polskiego, bo znajomość języków obcych (nie tylko zresztą wśród studiujących) nie jest w Polsce zjawiskiem masowym.

Obrona partykularnych interesów

Jest rzeczą normalną to, że poszczególne grupy zawodowe bronią swoich interesów. Społeczność akademicka nie stanowiła pod tym względem wyjątku, o czym łatwo się przekonać sięgając do historii walki najbardziej liczących się uniwersytetów o takie tradycyjne wolności, jak prawo do stanowienia przez samych uczonych tego, co i jak się bada, czego i jak się naucza. Nie oznacza to oczywiście, że korzystanie z tych wolności zawsze dobrze służyło zarówno nauce, jak i nauczaniu. Generalnie jednak im więcej autentyczni mistrzowie mieli do powiedzenia, tym lepiej na tym wychodziła społeczność uczelniana i lepiej wypełniane były społeczne misje szkół wyższych. W naszych uczelniach takich mistrzów również nie brakowało – nawet w tych trudnych latach, gdy decydujący głos należał do „jedynie słusznej” partii oraz „wszystko wiedzących” sekretarzy partyjnych.

Dzisiaj nie ma już tej partii, a i byli sekretarze jakby mniej mają do powiedzenia. Pozostało jednak po tamtych czasach coś, co nazwałbym mentalnym dziedzictwem komunizmu. U jednych objawia się to w głębokiej nieufności do wszystkiego, co pochodzi od władzy politycznej i administracyjnej. Natomiast u innych – w nie do końca uświadamianych, ale wyraźnie demonstrowanych resentymentach za „jedynie prawdziwą prawdą”, „jedynie słuszną linią działania”, „jedynie właściwą opcją” oraz ocenianiu wszystkiego i wszystkich z tego punktu widzenia. W praktyce oznacza to u jednych i drugich okopanie się na takich pozycjach obronnych, że niewielkie szanse na przebicie się przez nie mają jakiekolwiek innowacje.

Przekonali się o tym m.in. autorzy zgłaszanych w ciągu ostatnich kilkunastu lat projektów zmian ustawy o szkolnictwie wyższym – takich chociażby, jak nowatorski (jak na tamte lata) projekt byłego ministra Mirosława Handkego. Dyskutowano nad nim kilka lat, a po tych dyskusjach pozostała nawet nie reforma starego prawa, lecz „resztówka” w postaci podwyżek dla nauczycieli akademickich oraz powołania Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Wygląda na to, że nasi zachodni sąsiedzi mieli świadomość pojawienia się takiego dziedzictwa komunizmu oraz reakcji obronnych ze strony profesury byłej NRD. W wielu bowiem wschodnioniemieckich uczelniach znaczna część kadry została zastąpiona przez osoby, które zdobywały kwalifikacje akademickie w uczelniach zachodnich. U nas, w związku z problemem „krótkiej kołdry”, taki wariant nie wchodzi w rachubę.

Dodam, że niepokoi mnie również to, iż mentalne dziedzictwo komunizmu pojawia się także u tych, którzy tamte koszmarne czasy mogą znać jedynie z relacji swoich mistrzów. Być może ci ostatni nie potrafili im wytłumaczyć, że w nauce i nauczaniu nie ma jednej „najprawdziwszej prawdy”, a ci, którzy im wmawiają, że jest inaczej, prowadzą ich na manowce. Zarówno tym młodym, jak i starszym znawcom „jedynie prawdziwej prawdy” chciałbym zadedykować słowa Karla R. Poppera, wypowiedziane w Społeczeństwie otwartym i jego wrogach przy okazji krytyki „filozofii proroczej” K. Marksa: „ja mogę się mylić, ty możesz mieć rację, i wspólnym wysiłkiem możemy zbliżyć się do prawdy”.

Konserwatyzm części profesury

Podzielam opinię tych, którzy uważają, że nie każda innowacja w życiu akademickim może się przyczynić do podniesienia jego jakości. Tutaj jednak chciałbym powiedzieć parę zdań o tym jego obszarze, w którym jest ona ze wszelkich miar wskazana. Co więcej, w moim przekonaniu, jest ona oczekiwana przez tę część społeczności akademickiej, dla której trwanie przy „starym” oznacza w praktyce tkwienie w ciasnym gorsecie struktur organizacyjnych powstałych jeszcze w czasach tzw. komuny i spełniających wówczas bardziej oczekiwania władz politycznych niż społeczności akademickiej. Myślę tutaj przede wszystkim o takich strukturach, jak wydziały, instytuty kierunkowe czy katedry. Przy ich powoływaniu obowiązywała dosyć prosta zasada: im będzie ich mniej, tym łatwiej nimi sterować i kontrolować je.

Rzecz jasna, o to samo chodziło wówczas, gdy powstawały pierwsze uniwersytety. „Klasyczny” podział (tzw. paryski) dopuszczał istnienie czterech wydziałów: sztuk wyzwolonych (artes liberales), dekretów (prawa), medycyny i teologii. Inaczej oczywiście usytuowana była wówczas władza (centralną postacią był w niej papież), inaczej wyglądało jej władanie. Ograniczały je jednak w istotnym stopniu przywileje społeczności akademickiej, takie jak: autonomia w zakresie jurysdykcji, prawo do strajku i opuszczania uczelni oraz prawo do nadawania stopni i tytułów.

W dzisiejszej Polsce oczywiście każdy może strajkować i zmieniać swoje miejsce pracy. Jednak w tym wypadku sztuka nie polega na strajkowaniu, lecz na takim zmienianiu swojego bliższego i dalszego otoczenia, aby pracowało się efektywniej. Tutaj się właśnie pojawia konserwatyzm tej części profesury, która ma wprawdzie uprawnienia do tego, aby dokonać zmian w organizacji jednostek uczelnianych, ale korzysta z nich nader oszczędnie. Zapewne motywy takiej postawy są różne. Odnoszę jednak wrażenie, że w niejednym przypadku decyduje zasada: „co stare, to dobre”, i być może obawa, że zbyt szerokie uchylenie furtki dla innowacyjności w sferze organizacji jednostek uczelnianych wyzwoli lawinę, nad którą żadna władza uczelniana nie będzie w stanie zapanować. Przyznam, że obawa ta nie jest bezzasadna. Tyle tylko, że pojawieniu się lawiny wniosków o powołanie nowych lub przekształcenie starych jednostek organizacyjnych stosunkowo łatwo zapobiec poprzez postawienie wysokich i jednakowych dla wszystkich warunków (naukowych i dydaktycznych), które powinna spełniać nowa jednostka. Warto się przyjrzeć rozwiązaniom sprawdzającym się w innych krajach; np. w uczelniach niemieckich, aby otrzymać stanowisko kierownika katedry trzeba posiadać tytuł profesorski (a tytułu tego nie rozdaje się lekką ręką).

Polityka awansowa

Określenia „polityka” używam tutaj w sensie przenośnym, bo to, co ma miejsce w naszych realiach akademickich, trudno uznać za spójny program działania. W ustawach o szkolnictwie wyższym oraz o tytule i stopniach naukowych są oczywiście zapisy mówiące o tym, jak powinny być przeprowadzane procedury awansowe oraz jakie warunki muszą być spełnione, aby uzyskać uprawnienia do ich przeprowadzania. Nie ma w nich natomiast jednoznacznych zapisów mówiących o tym, jaka powinna być polityka awansowa oraz nie do końca jest jasne, czy prowadzi ją minister odpowiedzialny za naukę i szkolnictwo wyższe, rektorzy, kierownicy tzw. podstawowych jednostek uczelnianych czy ktoś na jeszcze niższym szczeblu. W praktyce jest tak, że każda władza próbuje wziąć na siebie jakąś część odpowiedzialności za tę politykę. Byłoby to zapewne godne uznania, gdyby ich działania były ze sobą skoordynowane. Nie ulega jednak wątpliwości, że z tą koordynacją są problemy. Gdyby było inaczej, to czy minister nie musiałby wydawać restrykcyjnych rozporządzeń (takich np. jak rozporządzenie z 27 lipca 2006, mówiące m.in. o minimach kadrowych), a w uczelniach czy zaprzestano by szukania furtek do ich obejścia?

Za tymi kłopotami kryją się oczywiście rozbieżne interesy stron, a także rozbieżne wyobrażenia o uwarunkowaniach awansu. Szczególnie wyraźnie jest to widoczne na poziomie jednostki mającej uprawnienia do doktoryzowania oraz (ewentualnie) habilitowania i wnioskowania o tytuł profesora. W toczącej się tutaj batalii stronami są: zainteresowani awansem, dziekani lub dyrektorzy instytutów mających wymienione wyżej uprawnienia oraz członkowie „komisji ds....” i rad naukowych. Dobrze byłoby, aby strony te miały zbliżone do siebie kryteria awansu akademickiego. Oczekiwanie to jednak okazuje się niejednokrotnie utopią. Wprawdzie wszyscy na ogół słyszeli o ustawowych wymogach znacznego dorobku w postaci liczących się osiągnięć naukowych i dydaktycznych, ale dla jednych znaczny jest on już wówczas, gdy składa się z kilku lub kilkunastu publikacji w lokalnych wydawnictwach, natomiast dla innych zaczyna się od kilkudziesięciu, w tym części publikowanych w wydawnictwach o zasięgu międzynarodowym. Zdarza się również i tak, że wspierający starania „kandydata do...” zgadzają się, że ilościowo jego dorobek wygląda skromnie, ale za to jakie ma on – w ich przekonaniu – walory jakościowe!; nawet wówczas, gdy jest tylko komunikatem naukowym, a kandydat ten nigdy nie zaprezentował swoich osiągnięć na forum międzynarodowym.

Apeluję do obrońców takich wątpliwych kandydatur: nie ośmieszajcie poważnych badań naukowych i nie deprecjonujcie wysiłku tych, którzy faktycznie coś istotnego w nich osiągnęli.

Kroki zaradcze – wariant radykalny

Kroki te przedstawię w dwóch wariantach. W pierwszym z nich – radykalnym – efekty byłyby szybsze, ale i koszty znacznej części społeczności akademickiej, w tym profesury, wyższe. Z tego względu jest on mniej realistyczny. Mimo wszystko warto o nim powiedzieć.

A zatem, po pierwsze – sprawa kadr. Trzeba niestety dokonać ich gruntownej weryfikacji, to znaczy zażądać od wszystkich (również od tych, którzy zaliczyli wszystkie progi awansowe) przedstawienia świadectwa aktywności naukowej (udokumentowanej publikacjami) i dydaktycznej (udokumentowanej wypromowanymi magistrami i doktorami), ze szczególnym uwzględnieniem kilku ostatnich lat. Może ktoś powiedzieć: to nic nowego – takie świadectwo jest przecież co roku sporządzane w postaci „sprawozdania z...”. To prawda. Jednak nie jest i nie będzie ono miało większego znaczenia, jeśli za nim nie pójdą następne kroki – takie, jak porównanie tych osiągnięć z obowiązującymi w tym zakresie wymaganiami w uczelniach zachodnich i podziękowanie za dalszą pracę na zajmowanym stanowisku tym, których wyniki wyraźnie odbiegają od średniej zachodnioeuropejskiej.

Po drugie, sprawa struktur organizacyjnych. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić ich permanentną tymczasowość – chociaż byłoby to najbardziej radykalne rozwiązanie. Mogę jednak sobie wyobrazić sytuację, że ich przydatność jest systematycznie weryfikowana oraz że są one – bez oglądania się na jakieś szczególne względy – likwidowane wówczas, gdy nie mogą jej potwierdzić osiągniętymi wynikami. Jeszcze łatwiej jest mi sobie wyobrazić weryfikowanie przydatności tych osób, które nimi kierują i niepowierzanie im tych stanowisk wówczas, gdy niczym specjalnym nie mogą się wykazać. Mobilności dziekanów i dyrektorów instytutów mogłoby się przysłużyć wprowadzenie ograniczenia do jednej lub najwyżej dwóch kadencji sprawowania tych funkcji, bez możliwości powrotu na zajmowane stanowisko po okresie karencji.

Po trzecie, sprawa awansów. Trzeba wprowadzić jednoznaczne kryteria oceny tego, co jest, a co nie jest znaczącym osiągnięciem naukowym i dydaktycznym, przy czym oceniającymi powinny być nie tylko osoby z tej samej, co oceniany, uczelni, lecz także specjaliści z innych ośrodków akademickich. Rzecz jasna, taka procedura aktualnie obowiązuje – tyle tylko, że skażona jest taką koleżeńską pomocniczością, że „kandydat do...” jest „wybitnym” uczonym i nauczycielem akademickim jedynie w opinii swoich przełożonych i najbliższych współpracowników i to niejednokrotnie wystarczy, aby uzyskał stopień naukowy doktora habilitowanego lub tytuł profesora. Mogłoby temu zapobiec wprowadzenie zapisu prawnego, który w praktyce uniemożliwiałby (tak jak to jest w Niemczech) ubieganie się o stanowiska profesorskie w uczelni, w której uzyskało się venia legendi lub też negatywne opinie zewnętrznych recenzentów automatycznie zamykałyby dalszą procedurę awansową.

Wariant łagodniejszy

Zacznę od procedur awansowych. Niejednokrotnie cały problem z wątpliwymi wnioskami awansowymi zaczyna się w momencie powoływania komisji ds. doktoratu, habilitacji lub tytułu profesorskiego. Rzecz jasna, trudno uniknąć koleżeńskich recenzji w sytuacji, gdy powołuje się koleżeńską komisję. Mogłoby to utrudnić wprowadzenie ustawowego zapisu mówiącego o tym, że komisja taka powinna się składać w większości ze specjalistów spoza macierzystej uczelni. Świadczenie usług koleżeńskich mogłoby również zostać przyhamowane dzięki wprowadzeniu „czarnej listy” tych recenzentów, którzy swoje obowiązki traktują – mówiąc oględnie – mało odpowiedzialnie. Nie chodzi oczywiście o to, aby taka lista wywieszana była na tablicach ogłoszeniowych w uczelniach lub figurowała na stronie internetowej Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, lecz o to, aby – przy zatwierdzaniu recenzentów przez CK – przynajmniej przez określony czas nie brać takich osób pod uwagę, a dziekan czy dyrektor instytutu mógł się dowiedzieć, jakie wobec tych osób są zastrzeżenia.

Problem tkwienia w starych i mało efektywnych strukturach organizacyjnych można byłoby rozwiązać zarówno poprzez większe uzależnienie ich trwania od systemu kategoryzacji (np. wydział, który w tym rankingu nie awansuje lub wykazuje regres, musiałby się liczyć z koniecznością głębokiej restrukturyzacji), jak i wprowadzenie do statutów uczelni takiego systemu stymulowania zmian, który umożliwiałby większą trwałość wydziałom, mniejszą instytutom i katedrom, najmniejszą zaś zakładom i pracowniom.

W końcu problem kadr. W tym łagodniejszym (ale nie bezbolesnym) wariancie moja propozycja sprowadza się do tego, aby w uczelniach ograniczyć możliwości przetrwania do emerytury tym osobom, które po uzyskaniu doktoratu lub habilitacji realizują „program minimum”, o którym mówili dziekani w ankiecie E. Wnuk−Lipińskiej. Być może jednak byłoby to krokiem radykalnym. Statut niejednej polskiej uczelni daje bowiem doktorom kilkadziesiąt lat na przygotowanie habilitacji, a doktorom habilitowanym zawodową „nietykalność”. Nakłonienie osób realizujących „program minimum” do większej aktywności naukowej i dydaktycznej graniczy z cudem. Coś jednak z tym problemem trzeba zrobić.

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz, historyk filozofii, pracuje w Instytucie Filozofii UAM w Poznaniu.