Student i obywatel

Marek Misiak


Na początku tego roku akademickiego drastycznie wzrosły ceny stancji w dużych miastach. Najgłośniej było o Krakowie – tam nawet rektorzy największych uczelni wystąpili w mediach w imieniu studentów, prosząc właścicieli o obniżenie cen do rozsądnego poziomu. Apel nic nie dał – nieliczni właściciele, którzy w ogóle zareagowali, dawali na forach internetowych i w prasie do zrozumienia, że mieszkania to ich własność i wara komukolwiek od słusznego prawa do narzucania cen. Twierdzili też, że muszą podnosić ceny, gdyż studenci dewastują mieszkania. Niektórzy analitycy przytomnie zauważali, że jeśli rosną ceny mieszkań do kupienia, to ceny wynajmu też powinny skoczyć, choć nie tak horrendalnie. Głosów tych zaczęto jednak słuchać dopiero w listopadzie, kiedy zaczęły opadać emocje.

Nie było zresztą żadnego pomysłu (ani też – powiedzmy to sobie szczerze – realnej możliwości) na zmianę tej sytuacji. Nawet za czasów PRL mieliśmy w naszym kraju wolny rynek wynajmu mieszkań i nie ma sposobu na wywarcie presji na właścicieli, by pozostawili ceny na dawnym poziomie. Było sporo cynizmu w słowach niektórych landlordów, że jeśli studentów nie będzie stać, to z pewnością znajdą się pracujący, którzy są w stanie płacić, a że stancji i mieszkań do wynajęcia jest w Polsce wciąż za mało, zawsze znajdą się chętni. Niestety, te słowa są po prostu prawdziwe. Inna sprawa, że taka postawa świadczy o braku elementarnej solidarności społecznej. Cała odpowiedzialność za politykę społeczną i stwarzanie szans edukacyjnych młodzieży z mniejszych miast jest tym samym cedowana na państwo, które ma budować akademiki, zapewniać stypendia itd. Tymczasem – choć to górnolotne stwierdzenie – za to, jak się żyje w Polsce, odpowiedzialny jest każdy obywatel (jakkolwiek niejednemu obywatelowi może się to nie podobać).

Świadectwo cnoty

Obserwowałem cały ten spektakl z rosnącym niesmakiem. Z wypowiedzi właścicieli stancji wyłaniał się obraz studenta jako lokatora, który ZAWSZE niszczy mieszkanie, zamienia go w melinę lub wykorzystuje w celach zgoła niemoralnych. Można było odnieść wrażenie, że część naszego społeczeństwa jest święcie przekonana, że stancje studenckie to miejsce głównie imprez, picia i wszelkiej rozpusty. Tymczasem ten, kto nie spędził studiów pod stołem w pubie, doskonale wie, że w wielu mieszkaniach studenckich imprezy są rzadkością, bo student nie tylko imprezuje, ale również się uczy (często od przypadku do przypadku, ale jednak częściej niż czasem). Wielu jest też po prostu studentów lubiących spędzać czas ze znajomymi inaczej niż poprzez utrudnianie sąsiadom życia. Spędziłem w mieszkaniach studenckich dziesiątki wieczorów, z czego tylko kilkanaście na imprezach – a imprezy te nie kończyły się dewastacją mieszkań.

Skrajnością takiego myślenia o studentach wydała mi się wypowiedź jednej z indagowanych studentek, która skarżyła się, że właścicielka jej stancji zażądała, by lokatorka co miesiąc przedstawiała jej… zaświadczenie od ginekologa, że nie utraciła cnoty. Pomijając już fakt, że jest to naruszenie czyjejś intymności i prawa do prywatności, należałoby się zastanowić, czy takie żądania nie stanowią formy nadużycia silniejszej pozycji w relacji biznesowej (a takie zachowania są karane z różnych paragrafów). Takie stereotypowe postrzeganie studentów było tym bardziej zdumiewające, że właściciele mieszkań są ludźmi wywodzącymi się z najróżniejszych środowisk i posiadającymi najróżniejszy poziom wykształcenia.

Można oczywiście stwierdzić, że wszystkiemu winne są poszukujące sensacji media, które z różnych wypowiedzi wyławiały te najbardziej skrajne (a więc i te najbardziej efektowne). Odnoszę jednak wrażenie, że media w Polsce w innych podobnych sytuacjach pozwalają się wypowiedzieć ludziom reprezentującym w miarę pełne spektrum poglądów. Być może po prostu niewielu landlordów zdecydowało się mówić. Pytanie tylko, jak to wygląda w oczach opinii publicznej, że studenci wystąpili z otwartą przyłbicą, podpisując się imionami i nazwiskami, pokazując swoje twarze w telewizji, a właściciele mieszkań byli w stanie najwyżej (z nielicznymi wyjątkami) anonimowo ostrzeliwać zza węgła. Jeśli (jak sugerują niektórzy) byli przekonani, że zostaną medialnie zlinczowani, to może jednak świadczy to o tym, że nie mieli do końca racji? Vox populi nie zawsze jest zmanipulowany, a mam wrażenie, że ludzie w naszym kraju nie zatracili jeszcze w większości pewnego zmysłu moralnego.

Studia Drugiej szansy

Cała ta sytuacja skłoniła mnie do ponownego rozważenia kwestii odpłatności za studia. Jak wiadomo, podczas prac KRASP temat ten był ostatnio podnoszony wielokrotnie, a coraz więcej rektorów skłania się do przyjęcia tego rozwiązania w tej czy innej formie. Jeśli wprowadzimy odpłatność za studia bez sensownego systemu stypendialnego, a ceny wynajmu mieszkań utrzymają się na podobnym poziomie, to już niedługo na studia stać będzie tylko mieszkańców dużych miast (i to nie wszystkich) oraz dzieci naprawdę zamożnych rolników i przedsiębiorców z prowincji (względnie posłów). Przy okazji przygotowywania materiału na ten temat do dwutygodnika studenckiego miałem okazję zapytać o to kilka osób. Myślę, że warto, by na łamach „FA” pojawił się głos również drugiej zainteresowanej strony – a więc studentów.

Jakie zdanie na ten temat mają sami studenci? Generalnie przeważa poparcie dla płatnych studiów, różnie motywowane. Po pierwsze – wzorcami zachodnimi. „Wszystkie kraje rozwinięte mają płatne studia – USA, Wielka Brytania. Jesteśmy biedniejsi, więc tym bardziej nie stać nas na bezpłatne studia” – uważa Michał, doktorant z biotechnologii (Uniwersytet Wrocławski). Po drugie – pozornością bezpłatności studiów. Szymon, doktorant z fizyki (UWr.) twierdzi: „Nie można powiedzieć, że studia dzienne (stacjonarne) w tej chwili są bezpłatne i aby się o tym przekonać wystarczy, by student powtarzał jakikolwiek przedmiot. Taka tzw. „druga szansa” to sumy rzędu kilkuset złotych. Jednak dla studiujących są to kwoty niebagatelne. Pojawia się pytanie, kto płaci za pierwszą szansę?” Wtóruje mu Ania z inżynierii biomedycznej (Politechnika Wrocławska): „Bezpłatna nauka ogranicza się tylko do pierwszej edycji, za powtórki danego przedmiotu już się płaci. Oznacza to, że edukacja bezpłatna jest tylko dla tych, którzy sobie radzą z przyswajaniem wiedzy. Student, któremu powinie się noga na egzaminie, staje się uczestnikiem płatnego systemu edukacji – takie płynne przejście między systemami”. Po trzecie – zdaniem moich rozmówców wprowadzenie odpłatności za studia podwyższy jakość kształcenia. Szymon skupia się na kwestiach bardziej praktycznych: „Często, aby zostać znawcą danej dziedziny, konieczne są ćwiczenia, laboratoria – prowadzone nieraz na specyficznym i kosztownym sprzęcie. Ubogie wyposażenie laboratoriów studenckich jest nierzadko sprawą kluczową. Pomijając wysokie ceny różnego rodzaju aparatury pomiarowej, należy pamiętać, że do jej obsługi niezbędny jest wykwalifikowany personel, który ze względu na niskie płace w sektorze uczelni publicznych wybiera pracę w przemyśle za bardziej godne płace”. Ania wskazuje na tendencje ogólniejsze: „Opłata za studia zwolni trochę zjawisko taśmowej produkcji magistrów. W Polsce w ostatnich latach namnożyło się różnej maści szkół wyższych, zwiększył się dostęp do możliwości zdobycia wyższego wykształcenia. Nie mam nic przeciwko temu, gdyby wraz z liczebnością szła jakość. Bez jakości rośnie nam poziom wykształcenia w kraju, ale poza statystykami nic za tym nie idzie”.

Rosyjski szpieg

Studenci nie są jednak bezkrytycznymi entuzjastami wprowadzenia odpłatności za studia. Łukasz z informatyki (PWr.) ma wątpliwości, czy uzyskane w ten sposób pieniądze zostaną właściwie spożytkowane: „Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, czy w naszych obecnych warunkach studia powinny być płatne. Bo to jest tak naprawdę pytanie o to, na co poszłyby pieniądze, które obecnie pokrywają koszty studiów. Jeśli ten cel byłby ważny, to oczywiście studia w tej konkretnej sytuacji powinny być płatne. Natomiast, gdy się tak patrzy na to, jak obecnie pieniądze są wydawane, to można mieć duże wątpliwości, czy rzeczywiście nie ma lepszych źródeł oszczędności niż studenci. Nieracjonalność wydatków jest naszym problemem. Reasumując, jeśli ktoś powie, że studia powinny być płatne, bo państwa nie stać na darmowe, to niech najpierw pomyśli o tym, żeby wcale niemała pula pieniędzy obecnie dostępnych była wydawana mądrze. Jeśli ktoś powie, że są inne, ważniejsze wydatki, to niech wykaże, że są rzeczywiście ważniejsze i że nie da się wygospodarować na nie środków z racjonalizacji wydatków. Jeśli natomiast ktoś powie, że na studentów nie warto płacić albo że trzeba ograniczyć masowy dostęp do studiów w celu np. podnoszenia jakości, to ja z kolei powiem, że jest rosyjskim szpiegiem.”

Studia przestają być beztroskim okresem przeżytym dzięki stypendium i rodzicom – gdzie nie patrzeć, wszędzie wyciągają rękę po jeszcze większe pieniądze i już wkrótce nie będzie wyjścia – trzeba będzie pracować. Całe szczęście, studenci mają poczucie, że władze uczelni nie powiedzą im pryncypialnie: „Nas nie interesuje, skąd weźmiecie pieniądze, stać was na alkohol, to na to też was będzie stać”, tylko wprowadzą takie rozwiązania, które będą korzystne dla obu stron, a w sytuacjach konfliktowych poza uczelniami potrafią publicznie bronić interesów studentów. A to właśnie – choćby takie działania były nieskuteczne – rodzi poczucie wspólnoty akademickiej.