Regaty wysokich żaglowców

Henryk Hollender


Nim tekst ten się ukaże, po pomyśle stworzenia „okrętów flagowych” polskiej nauki pewno nie będzie już śladu. Tak kończą się akcje podejmowane zgodnie z enerdowskim powiedzonkiem „z kartofli – w kartofle, z kartofli – w kartofle”: wyciągamy wiecznie niezałatwione sprawy, po czym je raptownie porzucamy bez konkluzji, aby znowu je wyciągnąć przy jakiejś okazji i znowu schować.

Skrzywiła się piętnaście lat temu znajoma antropolożka z National University of Singapore, kiedy zaproponowałem jej wymienianie się mailami – musiałaby chodzić gdzieś tam do komputera, który ja miałem na biurku. Później rząd Singapuru ogłosił, że przerobi swoją uczelnię na azjatycki Harvard. Moja uczona dostała komputer, ale stała się zbyt ważna, żeby pisać maile. Dziś znajduję NUS na 19. miejscu w rankingu uczelni świata, opublikowanym w The Times Higher Education Supplement.

Takich jednak skoków do przodu nie robi się często. Może jest łatwiej, gdy ma się malutki kraj z jednym uniwersytetem, wizję, determinację, gotowiznę, demokrację cokolwiek... suwerenną, a wokół ocean Chińczyków i Hindusów. I zwłaszcza kogoś, kto potrafi powiedzieć: róbmy inaczej chłopaki, a następnie wejść w szczegóły. Pomysł „okrętów flagowych”, w tej w każdym razie wersji, którą poznali czytelnicy prasy, był zatrważająco ubogi i niemy. Pracujemy wszak w uczelniach, o których wiadomo, że są lepsze i gorsze. Ocena jest trudna, ale jeszcze trudniej przyjąć do wiadomości, że ministerstwo nie potrafi jej dokonać. Nie sposób też zgodzić się z poglądem, że dotychczas nie było instrumentów, aby wskazać uczelnie wydajniejsze i szczodrzej je finansować. Droga wolna! Ale co właściwie ma stanowić kryterium: produktywność na głowę (zatrudnionego) czy produktywność całej uczelni? Jasne, że większym łatwiej być lepszymi i MIT w końcu też nie jest maleństwem. Ale w wielkiej uczelni zawsze będą jednostki słabsze i silniejsze. W najbardziej renomowanych polskich uniwersytetach jakoś utrzymują się przecież wydziały wyraźnie gorsze od pozostałych. Niewielki elitarny uniwersytet o wyrównanym poziomie wskaźników ze wszystkich swoich jednostek nie ma w Polsce szans; za chwilę się okaże, że ma za mało tzw. uprawnień, i że powinien stać się akademią, technikum, bursą. Jesteśmy w środku pewnej infantylnej zabawy: nie przyszła medycyna do uniwersytetu, to przyjdzie uniwersytet do medycyny; kreujemy rzeczywistość poprzez dobór nazewnictwa, a to się na cytowane publikacje nie przełoży.

To może flagowi profesorowie? Niech lepsi będą jeszcze lepsi i lepiej opłacani, a resztę zrobi rynek. Do uczelni trzeba, jak powiadał znajomy rolnik, „wpuścić samca”, czyli dać sprawdzonemu profesorowi uposażenie i swobodę działania. Tacy będą się skrzykiwać i restrukturyzować wszystko wokół; eliminować bariery i przerabiać swoje instytucje na modłę singapurską. Można w to wierzyć, ale na świecie nie widać jakoś najlepszych uniwersytetów zarządzanych przez badaczy, widać natomiast najlepsze uniwersytety zarządzane przez rady nadzorcze i zwierzchników, wynajmowanych na kilkanaście lat ciężkiej menedżerskiej pracy. W ciągu dwóch kadencji polskiego rektora żaden flagowiec nawet nie wciągnie żagli. Ale strach zmieniać przepisy, jeśli się nie ma gwarancji, czy w ogóle do skomponowania jest w Polsce taka rada nadzorcza, która będzie wiedziała, co to jest uniwersytet i czego oczekiwać od jego szefa. Poczynania różnych rad operujących w sferze kultury nie rokują tu najlepiej. Wspominam jednak o tym, aby zapytać nieśmiało, czy to nie jest tak, że autonomiczna uczelnia spełniła już w Polsce swoją rolę i dalej może tylko być balastem.

No, ale załóżmy jednak, że flagowce powstaną i będą produkowały... wysokie wskaźniki naukometryczne. To się może i da zrobić, wystarczą inwestycje w laboratoria, informację, repozytoria cyfrowe, i znalezienie ludzi, którzy lubią i umieją godzić prowadzenie badań z pisaniem. Czy jednak można pysznie publikować, a smętnie kształcić? Czy taka uczelnia znajdzie w sobie samej siły do dalszego rozwoju? Przecież te flagowce−figowce dalej będą miały np. indeksy, bo wpisano je po wieczne czasy do ustawy w art. 192! Indeks jest narzędziem psychologicznego panowania nauczyciela nad studentem i w dobie komputeryzacji nic nie przemawia za jego pozostawieniem. Zlikwidujmy indeks i upewnijmy się, że student może błyskawicznie i na każdym etapie studiów otrzymać dokumentację uzyskanych zaliczeń, bo tym się gra na rynku pracy, nie tylko dyplomem. Dyplom jest raczej do tej czapeczki z farfoclami z reklamówek najtrzeciorzędniejszych uczelni prywatnych. Taka likwidacja będzie przyczółkiem zmiany. Jasne, że ograniczonym, ale konkretnym.

A co tam słychać z trójstopniowością studiów? Widzimy bakalaureaty – przepraszam: licencjaty – wprowadzane pospiesznie i z sarkaniem na vis maior; nie ma w nich niczego pociągającego, jest miniaturyzacja magisterium. Może by tak najpierw to uporządkować? Czy licencjat to może być kompletny program, który się kończy i można przystąpić do innego programu? Na którym spotykają się absolwenci różnych programów, a nie protomagistrowie w pogoni za prawdziwym magisterium z tej samej dziedziny, z której robili licencjat? Wszędzie słyszę, że ten pierwszy szczebel jest „zawodowy”, ale gdzie określono, na czym ta zawodowość ma polegać? Na hydrauliku? A jeśli pierwszy szczebel jest zawodowy, to drugi naukowy. Ale tu koło się zamyka, bo wielce naukowe studia to myśmy już potrafili prowadzić, tylko nauki jakoś to nie ocaliło.