Marzec ’68 – reaktywacja

Leszek Szaruga


Tym razem felieton będzie miał charakter osobisty, za co przepraszam wszystkich ewentualnych czytelników. Zapomniałem o tym, że mija właśnie 40 lat od „wydarzeń marcowych”, które jakoś tam wpłynęły na bieg mego życia i których skutki zapewne po dzień dzisiejszy stanowią ważny wątek naszego publicznego doświadczenia. I oto nagle przypomniał mi o tym Pan Prezydent, urządzając w Pałacu uroczyste obchody tej rocznicy. Urządzone one zostały zgodnie z receptą „polityki historycznej”. Pominięto Adama Michnika, a dowartościowano Józka Dajczgewanda. To ostatnie mnie cieszy choćby z tego powodu, że właśnie z Józkiem w miesiącach Marzec poprzedzających współtworzyliśmy w niewielkim kręgu, spotykającym się najczęściej w willi ojca Wiktora Góreckiego, rodzaj kółka samokształceniowego, którego członkowie niebawem na czas jakiś zamieszkali przy ulicy Rakowieckiej 37 M w Warszawie.

„Polityka historyczna”, która doszła do głosu w czasie tegorocznych obchodów Marca, ma swoje dobre uzasadnienie i byłoby naiwnością udawanie, iż nie wiadomo, o co chodzi. Klucz jest czytelny dla każdego, kto zna choćby pobieżnie dzisiejsze realia. Młodzież jednak – co wykazały badania socjologiczne – dzisiejsze realia zna słabo, a historycznych wcale; można jej wciskać każdy kit, także ten, w którym przedstawia się „wydarzenia marcowe” bez ich głównego bohatera. To taki pomysł, jak przedstawianie powstania II Rzeczpospolitej z wyeksponowaniem roli Romana Dmowskiego i pominięciem postaci Józefa Piłsudskiego. Czy można tak robić? Okazuje się, że można. W związku z tym w napięciu czekam na podręcznik naszych dziejów napisany przez specjalistów od „polityki historycznej”. O tyle to interesujące, iż ostatnio modne stało się pisanie „historii alternatywnych”; jedną z bardziej zajmujących jest powieść Jacka Dukaja „Lód”.

Ale pomińmy „niedociągnięcia” w obchodach. Zakładam, że są to działania urzędników podejmowane za plecami Pana Prezydenta, który wszak w okolicznościowej mowie wspomniał o tym, jak wówczas wraz z bratem, jako „prosty żołnierz”, brał udział w wiecu na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego. Brałem też udział w tym wiecu jako zwykły student – raczej nie widzę siebie w roli żołnierza. Parę godzin później byłem już na dołku w Pałacu Mostowskich, dwa dni potem na Rakowieckiej, gdzie spędziłem parę wesołych miesięcy, w czasie których umilano mi życie rozmowami z przedstawicielką – nawet ładną, co ze smutkiem przyznaję – aparatu przemocy. Wylany z uczelni, z paroletnim zakazem studiowania – próbowałem złożyć papiery w ówczesnej Akademii Teologii Katolickiej, ale ich nie przyjęto, zapewne w trosce o dobre imię tej szacownej uczelni, dziś już w randze uniwersytetu. Po uzyskaniu zezwolenia na ponowne zdawanie na studia, ukończyłem je zaocznie i powoli, nie bez kłopotów, dobrnąłem do stanowiska profesora uczelni, z której mnie wylano, choć muszę przyznać, że nie jestem pewien sukcesu. Studia bowiem, które mi przerwano, miały skierować mnie na zupełnie inną drogę: chciałem się mianowicie specjalizować w logice matematycznej, a konkretnie – interesowała mnie dziedzina zwana logiką pytań.

Nic z tego. Potworna machina komunistycznego ucisku zepchnęła mnie z obranej drogi i zmusiła do studiowania polonistyki, w związku z czym znalazłem się na grząskim gruncie humanistyki, a w dodatku, zamiast nauczyć się angielskiego, poznałem język niemiecki. W efekcie tej katastrofy życiowej podjąłem działania, które, jak powtarzałem to wówczas koleżankom i kolegom, czyniłem po to, by móc ich kiedyś nie czynić. Polegały one na dostarczaniu tekstów – różnych zresztą, w tym także literackich – wydawnictwom „drugiego obiegu”, co zresztą zmusiło mnie do posługiwania się sporą garścią pseudonimów, gdyż nie zawsze byłem pewien tego, czy chcę, by zbrodnicza banda peerelowskich okupantów wiedziała, iż to ja jestem ich autorem. Jednym z tych tekstów – zbyt obszernym, by go mogło strawić któreś z podziemnych wydawnictw – była historia naszej poezji po roku 1939. Maszynopis krążył z rąk do rąk, aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie dziś już nieżyjąca pani profesor Irena Kwiatkowska zapraszając na rozmowę. Z rozmowy tej dowiedziałem się, że jest to w zasadzie gotowa praca doktorska. Pani Kwiatkowska nie dość, że zaryzykowała otwarcie przewodu w Uniwersytecie Warszawskim, to w dodatku, mimo różnych komplikacji, doprowadziła rzecz do uwieńczonego sukcesem końca. Gdyby nie to, skończyłbym pewnie jako podrzędny żurnalista, a dzięki temu w wolnej Polsce mogłem był podjąć, na zaproszenie Uniwersytetu Szczecińskiego, pracę naukową czy przynajmniej ją przypominającą.

I oto w tej wolnej Polsce staję się świadkiem małostkowych politycznych rozgrywek. Głupie to wszystko i niemoralne. Gdyby ktoś czterdzieści lat temu opowiedział mi o tym, czego dziś jestem świadkiem, nie byłbym mu uwierzył. Nie byłoby to ani rozsądne, ani mądre, gdyż już wówczas przecież mniej więcej wiedziałem, do czego służy polityka i na własnej skórze poznawałem działanie jej mechanizmów. Może ktoś powiedzieć, że przesadzam i że przecież nie można naszych polityków nawet porównywać z tamtymi politykami. Otóż odpowiem na to krótko: można i należy ich porównywać. I cieszyłbym się, gdyby te porównania wychodziły na korzyść tych naszych.