Niebo na całe życie

Rozmowa z dr. Igorem Soszyńskim, astronomem z Uniwersytetu Warszawskiego


Czego wymagali lub oczekiwali od Pana rodzice? – Nie pamiętam, żeby stawiali jakieś wyraźne wymagania. Nasze relacje opierały się na zaufaniu. Oni ufali mi, ja ufałem im. Oczekiwania chyba spełniałem, bo uczyłem się dobrze, nie było ze mną kłopotów wychowawczych.

Czy Pana zainteresowania astronomią wywodzą się z domu?

– Również. W każdym razie trwają od dzieciństwa. Dzieciństwo spędziłem pod Warszawą – mój ojciec był zawodowym żołnierzem, mama pracownikiem cywilnym w jednostce wojskowej. Miałem większe możliwości oglądania nieba niż gdybym mieszkał w śródmieściu. I niebo rozgwieżdżone mnie zachwyciło. To było na początku szkoły podstawowej. Zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co widziałem nad głową, dlatego zacząłem pożyczać z biblioteki książki, rodzice kupowali mi nowości popularnonaukowe o niebie, o gwiazdach...

Były też inne lektury?

– Owszem, zacząłem się wtedy interesować literaturą science fiction. Do dzisiaj ją lubię – z akcentem na science. Później zacząłem jeździć na obozy astronomiczne do Fromborka i tam poznałem ciekawych ludzi, z którymi kontaktuję się do dzisiaj. Wstąpiłem do klubu astronomicznego, którego członkowie spotykali się nie tylko podczas wakacji, ale także w ciągu roku i obserwowali niebo. Pod koniec szkoły podstawowej już wiedziałem, co będę robił w życiu.

Na pewno?

– Na pewno. Niczego innego nie brałem pod uwagę. W liceum zostałem stypendystą Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci i to bardzo mi ułatwiło rozwijanie zainteresowań, bo fundusz organizował różne warsztaty astronomiczne, obozy, spotkania. Ważne chyba, że chodziłem do dobrej szkoły, która cieszyła się wzięciem – pięciu kandydatów na jedno miejsce w klasie. Było to liceum eksperymentalne, lekcje trwały godzinę, a nie 45 minut, rok był podzielony na trzy trymestry.

Czy było profilowane?

– Profil był ogólny, z tym że każdy uczeń po drugiej klasie wybierał sobie specjalizację i miał w związku z tym dodatkowe lekcje z wybranych przedmiotów. Ja wybrałem fizykę i matematykę.

Na uniwersytet szedł Pan, jak rozumiem, z wyraźnym wyobrażeniem tego, co Pan chce studiować, z określonymi oczekiwaniami. Czy one się spełniły?

– Na początku byłem trochę zawiedziony. Studia astronomiczne przez pierwsze dwa lata prawie niczym się nie różnią od fizyki, choć jest to osobny kierunek.

Nie powinno tak być?

– Nie. Zbyt szczegółowo poznawałem niektóre zagadnienia z fizyki czy z analizy matematycznej, co mi się zupełnie nie przydaje, a niewiele poznawałem rzeczy specyficznych dla astronomii. Im więcej ich z czasem było, tym bardziej cieszyły mnie studia.

Spotkał Pan ludzi, którzy byli wzorami, o których myśli się: chciałbym taki być, chciałbym to osiągnąć? Można ich znajdować wśród mistrzów i wśród kolegów.

– Oczywiście, że spotykałem takich ludzi. Kolegów, których podziwiałem ze względu na ich zdolności, na ich pracowitość, których starałem się gonić – nie zawsze skutecznie. Wykładowców, spośród których mam do dzisiaj swoich mistrzów. Głównym jest prof. Andrzej Udalski, twórca projektu badawczego OGLE, w którym uczestniczę. Jest to człowiek−orkiestra, zna się na wszystkim, nie tylko na astronomii.

Uważa Pan, że to właśnie jest dzisiaj potrzebne? Raczej szeroka wiedza niż drążenie w głąb? Mnie się wydaje, że to zależy od dziedziny, jaką się uprawia i z astronomią wiązałabym raczej to drugie podejście.

– W mojej dziedzinie, skoro nie mamy tylu środków na badania, ile mają nasi koledzy na Zachodzie, trzeba się znać na wszystkim i do tego posiadać różne umiejętności. Prof. Udalski jest fenomenalny – zna się i na elektronice, i na programowaniu, i trochę na inżynierii. Wszystkie instrumenty, jakich używamy do obserwacji nieba, które na Zachodzie kosztują czasem miliony dolarów, praktycznie on sam buduje. Dzięki temu my, jego uczniowie, możemy robić badania na dobrym poziomie – nie tracąc czasu na jakieś konieczne drobiazgi „po drodze”.

Prof. Udalski płaci za to swoim czasem...

– Na pewno. Zbliża się właśnie kolejny przełom w naszym projekcie i znów będzie budował urządzenie klasy światowej. Mimo to ma wielkie własne osiągnięcia w astronomii, za które dostał „polskiego Nobla”. Jest jednym z najczęściej cytowanych w literaturze naukowej polskich uczonych. Nie wiem, jak to robi i podziwiam go.

Na studiach myślał Pan o pracy naukowej i naukowej karierze?

– Bycie astronomem zawodowym było moim marzeniem, ale w czasie studiów nie miałem pewności, czy to marzenie się spełni. Mniej więcej w połowie studiów pomyślałem sobie, że i tak wygrałem tych kilka lat poznawania astronomii, a jak się nie uda zostać w branży, to poszukam pracy w jakiejś firmie, gdzie przyda się moja wiedza z fizyki albo matematyki. Udało się. Prof. Udalski zaproponował mi współpracę jeszcze na czwartym roku, a na piątym już się ta współpraca zaczęła.

Na czym polegała?

– Astronom obserwator albo obserwuje niebo, albo analizuje dane z obserwacji. Na początek dostałem zadanie z tej drugiej kategorii, może nie fascynujące, ale coś, co trzeba było zrobić i było to na możliwości studenta. Niedługo później, jeszcze przed magisterium, pojechałem pierwszy raz na obserwacje do Chile – w ramach projektu realizowanego przez nasz zespół.

I to było fascynujące?

– Było i jest. Co noc obserwujemy, za pomocą polskiego teleskopu w Chile, jakieś 100 milionów gwiazd, robiąc zdjęcia i mierząc ich jasność. Wśród nich jest tyle ciekawych obiektów (nawet gdyby stanowiły 1 promil tych 100 milionów, to jest ich mnóstwo), że każdy z nas może wybrać coś dla siebie. Projekt trwa od roku 1992, a nasz teleskop pracuje od 1997, więc to jest ponad 11 lat regularnych obserwacji tym samym instrumentem. Dzięki temu powstał rodzaj wirtualnego obserwatorium w komputerze – ogromny zasób danych, z którego można wybierać, analizować i... publikować.

Proszę przypomnieć historię projektu OGLE i polskiego teleskopu w Chile.

– Pomysł narodził się w połowie lat 80. w głowie nieżyjącego już dziś prof. Bohdana Paczyńskiego z Princeton – mojego drugiego mistrza. Już wtedy wiadomo było, że materia, którą obserwujemy w postaci gwiazd czy mgławic, stanowi zaledwie kilka procent całej masy wszechświata. Tę pozostałą „brakującą” masę nazwano ciemną materią, ponieważ o jej istnieniu można się było przekonać tylko dzięki jej grawitacyjnemu oddziaływaniu na materię świecącą. O naturze ciemnej materii nie wiadomo było jednak nic – czy składają się na nią jakieś nieznane cząstki elementarne, czy też niewidoczne ciała niebieskie, które krążą po kosmosie, np. czarne dziury albo planety nie mające swoich gwiazd. Prof. Paczyński zaproponował, żeby do badania ciemnej materii wykorzystać zjawisko tzw. mikrosoczewkowania grawitacyjnego, przewidziane jeszcze w teorii względności Einsteina, choć sam Einstein nie spodziewał się obserwacyjnego potwierdzenia tej hipotezy. Bardzo rzecz upraszczając: prof. Paczyński uważał, że obserwując miliony gwiazd w „gęstych” rejonach nieba mamy szansę zauważyć to zjawisko, jeśli bowiem między gwiazdą a nami przejdzie ciemny obiekt, którego nigdy byśmy nie zobaczyli, jasność tej gwiazdy wzrośnie, ponieważ grawitacja tego obiektu zakrzywia światło tak jak szkło w soczewce. No i do tego potrzebny był duży teleskop, który może przez okrągły rok monitorować jasność wielu milionów gwiazd.

W 1992 roku obok naszego projektu OGLE rozpoczęły się dwa inne przeglądy nieba poszukujące zjawisk mikrosoczewkowania grawitacyjnego. Nasz projekt realizowany był wtedy na teleskopie amerykańskim, znajdującym się w Obserwatorium Las Campanas na pustyni chilijskiej. Tym samym, w którym dzisiaj stoi Teleskop Warszawski. Niebawem przyszły sukcesy – odkrycie pierwszego zjawiska mikrosoczewkowania grawitacyjnego przez nas i przez grupę konkurencyjną, mniej więcej w tym samym czasie. Dzisiaj to jest rutyna – rejestrujemy kilkaset takich zjawisk rocznie, ale wtedy to był prawdziwy przełom – otwarto nowy rozdział w badaniu ciemnej materii. Od początku było oczywiste, że projekt OGLE potrzebuje własnego teleskopu, który mógłby prowadzić monitoring wybranych rejonów nieba przez cały rok. Taki teleskop powstał w 1996 roku na terenie Las Campanas. Projekt sfinansował Komitet Badań Naukowych, pomogły Fundacja na rzecz Nauki Polskiej i Fundacja Astronomii Polskiej. Zrealizowano go w iście ekspresowym tempie dzięki ogromnemu wysiłkowi organizacyjnemu prof. Marcina Kubiaka. Aparaturę zbudował prof. Udalski, potem z prof. Michałem Szymańskim napisali oprogramowanie i można było pracować.

Czy zagadka ciemnej materii została już rozwiązana?

– Nie do końca. Wiemy już, że ciemna materia nie jest ukryta w postaci „zwykłych”, ale nieświecących ciał niebieskich, bo obserwujemy zbyt mało przypadków mikrosoczewkowania grawitacyjnego tam, gdzie powinny się znajdować takie obiekty, czyli w halo naszej Galaktyki (rozrzedzonej aureoli otaczającej jądro galaktyki). Prawdopodobnie ciemną materię tworzą jakieś nie odkryte jeszcze cząstki elementarne. Potrzeba bardzo dokładnych dalszych obserwacji, a także badań z zakresu fizyki cząstek elementarnych. Planuje się budowę teleskopów o wiele większych niż obecne, które mają średnicę zwierciadła 8−10 m. W Las Campanas powstanie teleskop 25−metrowy, Europejczycy planują budowę w Chile jeszcze większego instrumentu. No i powstają też teleskopy kosmiczne.

Tymczasem astronomom przybyła jeszcze jedna zagadka do wyjaśnienia – ciemna energia. Nie tak dawno wydawało się, że wszechświat powinien się rozszerzać coraz wolniej z powodu przyciągania grawitacyjnego wypełniających go obiektów. Kilka lat temu odkryto, że jest odwrotnie, wszechświat przyśpiesza rozszerzanie. Siłę, która jest odpowiedzialna za „rozpychanie” wszechświata, nazwano ciemną energią. Odpowiedź na pytanie, czym jest ciemna energia, to jedno z największych wyzwań współczesnej astronomii i fizyki.

W Chile są specjalnie dobre warunki do obserwacji nieba?

– Tak. Niebo jest najbardziej przejrzyste. Jeśli u nas mamy 30 pogodnych nocy rocznie, to tam jest 30 pochmurnych. Dlatego tam powstają największe teleskopy. Nasz jest średniej wielkości.

Co to znaczy: „znaleźć coś ciekawego” wśród milionów obserwowanych gwiazd, czyli w tym wirtualnym niebie zapisanym na dyskach komputerów?

– To może znaczyć znalezienie takiego obiektu czy typu obiektów, którego nikt nigdy nie widział. Albo, jeżeli mamy ogromną liczbę obiektów znanego typu, większą niż ktokolwiek wcześniej, poszukiwanie jakichś nowych właściwości związanych z ich budową, ewolucją...

Czy astronomowie przewidują odkrycie jeszcze wielu nieznanych ciał niebieskich?

– Zajmuje się tym astronomia teoretyczna i często się zdarza tak, że najpierw teoretycy przewidują istnienie jakichś obiektów lub zjawisk, a później obserwatorzy to potwierdzają. Często też pytają nas – wiedząc, że mamy zbierane od 11 lat obserwacje milionów gwiazd – czy dałoby się znaleźć gwiazdę, która tak i tak będzie się zachowywała. Czasem się udaje.

Rozumiem, że i Pan podczas pobytu w Chile robił takie rzeczy.

– Wyjechałem po doktoracie, w 2004 roku. Jako pracownik Uniwersytetu Concepción miałem dostęp do największych teleskopów, bo władze chilijskie rezerwują 10 procent czasu dla swoich badaczy na każdym z budowanych na ich terytorium teleskopie. Kontynuowałem badania w projekcie OGLE, ale zacząłem też współpracę z chilijsko−amerykańsko−europejską grupą „Araucaria”, która postawiła sobie za cel wykalibrowanie wskaźników odległości we wszechświecie, po to, żeby uściślić naszą wiedzę o rozmiarach kosmosu. Dzisiaj potrafimy mierzyć odległości do innych galaktyk z dokładnością 10−15 procent. Sformułowaliśmy program polegający na obserwacjach kilkunastu pobliskich galaktyk za pomocą najlepszych teleskopów dostępnych współczesnej astronomii. Wygrywając konkursy ofert, projekt „Araucaria” uzyskał około 100 nocy obserwacyjnych na największych teleskopach i kilkaset na mniejszych, w tym na naszym polskim, co jest liczbą ogromną. Program już zmierza ku końcowi. Jeżeli nam się uda, to będziemy mierzyć odległości między obiektami niebieskimi z dokładnością do 3−4 procent, dzięki czemu dowiemy się znacznie więcej o tym, jak duży jest wszechświat.

Może się okazać większy czy mniejszy?

– Spodziewamy się, że może być 10 czy 15 procent mniejszy niż się przyjmuje. Podobny wynik przyniósł nam projekt OGLE. To ma pewne konsekwencje dla określania wieku wszechświata.

Nie myślał Pan o pozostaniu w Chile, gdzie są takie dobre warunki do pracy astronoma?

– Kiedy kończył się mój dwuletni pobyt, miałem taką propozycję ze strony uniwersytetu chilijskiego, ale żona nie chciała zostać nawet parę miesięcy dłużej. Moja żona ukończyła socjologię w UJ. Później, do momentu wyjazdu, pracowała w banku inwestycyjnym. Teraz zajmuje się dzieckiem – wyjechaliśmy do Chile z siedmiotygodniową córeczką.

Rozumiem, że rozważając propozycję uniwersytetu, zdał Pan sobie sprawę z motywów – swoich i żony – decyzji o powrocie?

– Oboje nie czujemy się dobrze na obczyźnie. Żyliśmy tam dostatnio, kraj jest piękny, pogoda wspaniała, ale my byliśmy obcy i sądzę, że gdziekolwiek poza Polską bylibyśmy obcy do końca życia. Dopiero nasze dziecko pewnie nie czułoby tego. Kilka miesięcy byłem w Stanach Zjednoczonych i też nie czułem się tam u siebie.

A czuje Pan jakieś powinności wobec swojej ojczyzny?

– Nie wiem, czy mógłbym tak sformułować to, co uznaję za swój obowiązek – porządną pracę, uczenie studentów, dzielenie się tym, co mnie fascynuje i daje mi satysfakcję. Żyć w Polsce, a nie gdzieś indziej, chcę dla siebie przede wszystkim, dlatego że tu jest mi dobrze. Jeżdżę na obserwacje z Warszawy, jak jeździłem z Concepción, tyle że dalej, kontaktuję się ze współpracownikami przez Internet... Dla mojej pracy kontynent, gdzie siedzę przy komputerze, nie ma znaczenia. Ważne jest dla mnie, że mieszkam tutaj, mówię moim językiem, żyję w kulturze, w której wyrosłem i która jest mi bliska.

A jeśli się Panu uda jakieś istotne odkrycie, to będzie ważne, żeby zostało przypisane polskiemu badaczowi, polskiej nauce?

– Na każdej publikacji obok nazwiska umieszcza się informację mówiącą o tym, z jakiej placówki pochodzi autor. Będąc w Chile, zawsze wpisywałem Uniwersytet Concepción i Uniwersytet Warszawski. Wszystkie moje odkrycia były też osiągnięciami nauki polskiej. I cieszyłem się z tego. Może to jakiś motyw patriotyczny?

Jak Pan ocenia miejsce polskiej astronomii w nauce światowej? Laik zna nazwisko Aleksandra Wolszczana, wie, że niektóre ciała niebieskie mają polskich „patronów”...

– Rzeczywiście, raz po raz dowiadujemy się o jakimś odkryciu dokonanym przez Polaka. Myślę, że astronomia polska dość bezboleśnie przeszła okres komunizmu. Pewnie dlatego, że była „bezpieczna” politycznie. Może nie jestem do końca obiektywny, ale uważam, że jesteśmy na światowym poziomie.

Czy Pańscy studenci wybrali niebo na całe życie, jak Pan kiedyś?

– Prowadzę zajęcia na trzecim roku, mam też kilkoro magistrantów. Już po pierwszym roku studiów zostają ci, którzy są naprawdę głęboko motywowani. Dwie−trzy osoby pójdą na studia doktoranckie.

I oni pojadą kiedyś na staże zagraniczne. Chciałby Pan, żeby wracali?

– Chciałbym, ale nie dla wszystkich są w Polsce etaty, a na świecie znajdują miejsce i dobre warunki do pracy naukowej. O patriotyzmie współczesnych badaczy świadczy to, czy zachowują kontakty z krajem, czy współpracują, a to tylko od nich zależy.

Rozmawiała Magdalena Bajer