Nauka a technologia

Tomasz Goworek


Termin „nauka” jest w języku polskim wyjątkowo wieloznaczny. Nauka pisania i czytania. Nauka języków obcych. Nauki społeczne. Nauki przyrodnicze. Jeśli więc dyskutuje się o nauce, trzeba najpierw dokładnie zdefiniować, co mamy na myśli, o czym właściwie dyskutujemy. Pewnie łatwo wyłączyć z tematu dyskusji nauczanie, przyswajanie, ale nawet po takim ograniczeniu polski termin „nauka” obejmie nadal trzy dziedziny, które tylko częściowo się zazębiają:

• nauka w sensie science (nauka „czysta”?), która zajmuje się odkrywaniem praw przyrody, ustalaniem podstawowych zależności;

• technika, czyli poszukiwania, co z tego, co odkryła nauka, da się zastosować w celu praktycznym;

• technologia, czyli jak przekształcić propozycję techniki w użyteczne urządzenie, które byłoby niezawodne, trwałe, dało się produkować w wielu egzemplarzach i jak najmniejszym kosztem.

W literaturze anglojęzycznej używa się określenia science and technology, czyli jakby redukuje się te dziedziny do dwu, bo też technika, która nie ma szans przejścia na etap technologii, nie ma większego znaczenia.

W takiej klasyfikacji punkt pierwszy nie obejmuje tzw. nauk humanistycznych. Te należałoby zaliczyć do osobnej klasy „dyscyplin protokolarnych”, gromadzących i wiążących zdarzenia jednostkowe, podczas gdy science dotyczy zjawisk sprawdzalnych, powtarzalnych. Nie chcę absolutnie deprecjonować humanistyki, przeciwnie, uważam ją za bardzo ważną, ale jest to po prostu co innego niż science.

To może być bomba

Istnieje związek między science a technology, ale nie ma wzajemnego zastępowania się. Technologia korzysta z nauk ścisłych, ale ich nie tworzy ani nie zastępuje. Ludzie nauki zaś nie nadają się na technologów. Byli sobie dwaj panowie E: Einstein i Edison. Czy można sobie w ogóle wyobrazić, że Einstein coś wynalazł? Coś „wdrożył”? Nawet zapalniczki do fajki, którą palił, też by nie wymyślił. Edison niczego nie odkrył, nie sformułował nowego prawa przyrody, był geniuszem techniki i technologii. Żarówka zrewolucjonizowała nie tylko oświetlenie, ale i nasze życie codzienne. Że przy przepływie prądu wydziela się ciepło, wszystkim było wiadome od dawna. Problem tylko, jak to wykorzystać: jak zbudować urządzenie trwałe, niezawodne, jak wyprodukować coś, co za grosze da się sprzedać już nie w milionach, ale miliardach sztuk.

Nauka (science) jest niestety często nieprzewidywalna. Dziewięćdziesiąt pięć procent produkcji nauk ścisłych (a może 99 proc.?) nigdy nie znajdzie zastosowania praktycznego. Ale te kilka procent prowadzące do zastosowań, zwróci z nawiązką wydatki na całą naukę. Odkrywa się te prawa, które dały się odkryć. Bardzo często przypadkiem. Jeśli coś było z góry do przewidzenia, to nie jest odkrycie, tylko potwierdzenie rzeczy znanych lub spodziewanych. Gdyby w końcu XIX wieku ogłoszono konkurs na sposób obserwacji wnętrza organizmu ludzkiego, zaowocowałby pewnie przemyślną mechaniką, superendoskopami. Nie odkryto by w ten sposób promieni X. Trzeba było je najpierw odkryć przypadkiem, w jakichś mało ciekawych wyładowaniach elektrycznych w gazie, ale gdy już odkryto, to zaledwie w kilka miesięcy później zastosowano przy składaniu złamanej ręki.

Emigrant z Pomorza robił w Kalifornii wielce wydumane badania: jaką prędkość światła zmierzy przyrząd, który jest w ruchu. Panie Michelson, no i po co to komu? Kto w roku 1881 mógł docenić wagę takich eksperymentów? Ot, w sąsiednim stanie Nevada, w tymże roku, dentysta Holiday i szeryf Earp wystrzelali klan Clantonów, to jest interesujące (i można na tym zarobić pieniądze, jak zostanie wynalezione kino). Potem przychodzi jakiś Einstein i próbuje zinterpretować te nieżyciowe eksperymenty. Coś przelicza z układu A do układu B i gdzieś po drodze okazuje się, że E=mc2. I to już może być bomba (np. atomowa).

Technologii przeważnie nie interesują wielkie odkrycia, zwłaszcza in statu nascendi. Badania podstawowe muszą być najpierw dobrze rozwinięte, bo znaczenie praktyczne miewa jakiś szczególik, drugorzędny detal zjawiska, który pojawi się w trakcie badań „czystych”. Owo znane wszystkim E=mc2 wcale nie prowadzi automatycznie do czerpania energii jądrowej. To jest możliwe dzięki zupełnie nieistotnemu dla nauki drobiazgowi: na jeden „zużyty” przy rozszczepieniu neutron przypada więcej niż jeden nowy – to daje reakcję łańcuchową. Ale ktoś to musiał najpierw zauważyć (a jeszcze wcześniej odkryć, że jądro da się rozszczepić), prowadząc badania z gatunku czystej sztuki. Odczytniki ciekłokrystaliczne opanowały świat: zaczęło się od zegarków, kalkulatorów, a dziś – ekrany telefonów komórkowych, telewizorów i monitorów. Ale ktoś musiał odkryć, że ciekłe kryształy są na świecie. Odkryto je sto lat temu z okładem, nie wiedząc, jakie ich własności będą przydatne; nikt wtedy nie myślał, że orientacja molekuł, taka czy owaka przezroczystość w określonych warunkach, mogą się na coś przydać.

Stragan i moloch

Dysponenci kasy, jeżeli już decydują się na sfinansowanie czegoś, to najchętniej widzą wsparcie technologii, bo wydaje im się, że stąd już krótka droga do zwrotu nakładów. Jest to złudzenie. Jesteśmy daleko w tyle. Trzeba gonić świat. Ta część Europy zawsze była nieco w tyle, nieco spóźniona; taki gradient kultury z zachodu na wschód. Od okresu międzywojennego przynajmniej dystans się nie powiększał, jako tako się to trzymało, a potem zatrzymaliśmy się całkiem. W latach 80. państwo ludowe, zipiące pod ciężarem wyścigu zbrojeń i bezładnej „planowej” gospodarki, miało siły już tylko na uganianie się za opozycją, w latach 90. Rzeczpospolita dostrzegła przyszłość kraju w straganiarstwie. Takie maleńkie, maleńkie przedsiębiorstwa... A te świata technologii nie dogonią. Dystans nie jest do odrobienia z wielu powodów:

Technologia to trzecie piętro w łańcuchu badań. Nie można budować zaczynając od trzeciego piętra. Musi wpierw istnieć baza w postaci nauki „czystej”.

Postęp technologiczny jest bardzo drogi. Świat jest otwarty, cokolwiek opracujemy, musi stanąć do konkurencji z największymi i najbogatszymi firmami świata. Stanąć do konkurencji i w dodatku ją wygrać. Mamy szanse? Nawet największe koncerny nie wytrzymują kosztów i muszą się łączyć w jeszcze większe molochy (słowo „moloch” zrobiło u nas karierę, jako ohydne przeciwieństwo ukochanego straganu). Otwarłszy się na świat stanęliśmy tym samym do wyścigu. Gdybyśmy się z powrotem zamknęli, odizolowali, to wtedy i nowy model sochy byłby sukcesem. Tylko co dalej?

Nauka (science) jest jawna. Cokolwiek kto zrobił, szybko publikuje, inni zaraz wiedzą, co zostało zrobione i nie potrzebują wyważać otwartych drzwi. Z technologią jest inaczej – gdy już widać, że coś się święci, to nikt wyników nie udostępni, nie będzie przecież pomagał konkurencji. Do kosztów badań trzeba by jeszcze doliczyć koszta szpiegostwa przemysłowego...

Jeżeli w kraju jest przemysł o zaawansowanej technologii, to sam wysupła grosz na dostęp do nowinek naukowych. U nas sytuacja jest zgoła absurdalna, nieznana na świecie: to przemysł żąda pieniędzy z puli na naukę. Ale czy też my mamy przemysł? Kiedyś zapytano mnie na Dalekim Wschodzie: „jaki jest wasz przemysł narodowy?”. Znalazłem się w kropce. Gdybym zajrzał do czasopism publikujących dane o najbardziej dochodowych zakładach przemysłowych, wypadłoby, że narodowym jest przemysł samochodowy. Wyobrażam sobie ten wybuch śmiechu u rozmówcy kwitujący moją ocenę. Co potrafimy wymyślić sami? „Chleb polski na licencji niemieckiej”.

Rozwój technologii jest możliwy tam, gdzie istnieje kultura techniczna. Nie ma co ukrywać, nie mamy jej. Brak dbałości o szczegół, o drobiazgi, bez których, wydaje się, rzecz może funkcjonować. Nieprawda, drobiazgi, detale, precyzja decydują o końcowym wyniku. Niefrasobliwość owocuje choćby brakiem powtarzalności produktu. Jesteśmy krajem, w którym nic dwa razy się nie zdarza, nawet ten sam smak sera.

W strefie prowizorki

Kulturę techniczną najłatwiej zauważyć w sytuacjach awaryjnych, w warunkach ostrego deficytu. Gdzieś wzdłuż Odry biegnie granica między strefą Ersatzu i strefą Prowizorki. Ersatz jest produktem zaawansowanej techniki stworzonym w warunkach przymusu. Nie ma kauczuku – robi się „Bunę”, produkt syntetyczny. Nie ma benzyny – robi się silniki na „Holzgas”. Ani generator gazu, ani silnik nie mogą być zrobione byle jak, „mniej więcej” – to musi funkcjonować jak zegarek, niezbędnych procesów nie da się ominąć, uprościć, dokładności zaniedbać.

A w strefie Prowizorki? W jednym z instytutów na wschód od Odry oglądałem w zimie posypywanie chodnika piaskiem. Bierze się dziecinne sanki, do nich przywiązuje ramę zbitą z czterech desek z denkiem wykonanym z laminatu pokrytego miedzią (takiego do produkcji obwodów drukowanych), wypełnioną piaskiem. Jeden człowiek ciągnie sanki, drugi rękoma rozrzuca piasek. Laminat jest pod ręką, deski są, wystarczy. Gdyby nie było nawet laminatu i desek, to do sanek umocuje się wanienkę do kąpania niemowląt.

Prowizorka to przede wszystkim pewien sposób myślenia, pewien styl życia: rozwiązywanie problemów „środkami podręcznymi”. Nie jest to koniecznie styl ogólnosłowiański, Czechy leżą po drugiej stronie strefy Prowizorki. Komuna, nie komuna, produkowali bezkonkurencyjne jawy do zawodów na żużlu (Weslake dopiero po 10 latach przełamał czeski monopol), zliny do akrobacji lotniczych, ciężarówki wygrywające rajd Paryż – Dakar. U nas każdy w domu może podziwiać kaloryfery wiszące z lekka ukośnie, a rury do nich prowadzące fantazyjne i faliste; złącza rur kanalizacyjnych ochlapane byle jak cementem lub epoksydem. Falistość i smarkowatość przecież nie są wynikiem braku surowców. Są wynikiem braku kultury. Nie cieknie? No i starczy. Minęło 17 lat transformacji, styl się nie zmienił. Żaden krajowy przedsiębiorca ani odbiorca nie wymusi jakości, bo sam sobie nie wyobraża, że coś musi być równe, pionowe, płaskie, gładkie. Na placu przed rektoratem jednego z uniwersytetów stoi na cokole figura patronki. Płyty cokołu są do siebie niedopasowane, szpary między nimi zalepione byle jak szpachlą zdecydowanie odmiennego koloru; szpachla jest niezbyt wodoodporna, na granicie cokołu tworzą się smugi zacieków. Co się pan czepiasz, czy to komuś przeszkadza?

Odpowiedź niecenzuralna

Świata technologii nie dogonimy i nie przegonimy, inżynierowie od Ferrari nie palną sobie w łeb widząc rozwiązania techniczne polskich samochodów (gdybyśmy je w ogóle projektowali). Lepiej przeznaczyć pieniądze na bazę, na naukę „czystą”, bo to i taniej, i gwarancja, że to, co się zrobi, jest oryginalne, nowe i nikt nie będzie wciskał „przyswajania” technik dawno znanych. Pozycja Polski w nauce (science) była, według statystyk, całkiem dobra i byle jej tylko nie zmarnować obcinając pieniądze.

I jeszcze jeden argument: twórcy nauki i techniki to raczej nieliczna grupa, może nawet elitarna i w takiej nietrudno przyjąć standardy światowe, zaprowadzić kulturę działań. W przypadku technologii rzecz jednak nie kończy się na elitarnej grupie – produkt myśli trzeba przekazać do masowej realizacji, w ręce licznej rzeszy wykonawców najróżniejszych szczebli. Ci też muszą posiąść kulturę techniczną, inaczej zmarnują wysiłek twórców. Nauka może się zamknąć w wieży z kości słoniowej, technologia stawia wymagania całemu społeczeństwu. Wszystkim.

W roku 1999, na wycieczce w dalekich górach spotkałem trzech turystów, jak się okazało – inżynierów z jednej z największych firm amerykańskich, budujących samoloty i statki kosmiczne. Jak to na szlaku, co jakiś czas przysiedliśmy, pogadali.

„Jesteście w NATO, a jak wam idzie z Unią Europejską?”

„Nielekko. Trzeba doganiać. Produkt krajowy brutto dość marny. Ekonomia nie najlepsza.”

„Wiemy, wasza ekonomia to taka gra: komu dać, a komu zabrać. Z tego żaden rozwój nie wyjdzie. Jest tylko jeden sposób wyjścia z takiej sytuacji, jak wasza: wszystko, co macie, przeznaczyć na powszechną edukację na wysokim poziomie i naukę. Ile PKB przeznaczacie na naukę?”

Panie, odpuść mi, że skłamałem. Te 0,3 proc. nie przeszło mi przez gardło. Powiedziałem, że jeden procent. Odpowiedzi nie cytuję. Nie była cenzuralna.

Prof. dr hab. Tomasz Goworek jest emerytowanym profesorem fizyki UMCS w Lublinie.