Bon to nie panaceum

Waldemar Korczyński


Problemy z finansowaniem edukacji mają dziś chyba wszyscy. Naprawdę bezpłatne nauczanie istnieje tylko w bardzo bogatych krajach – głównie producentach ropy naftowej. Jednak wszystkie znane mi propozycje poprawy sytuacji powielają ten sam schemat: wpompujmy do systemu więcej forsy, a efekty przyjdą same. Główne różnice polegają na wskazywanych źródłach dodatkowych dochodów instytucji edukacyjnych. Najczęściej proponuje się rozmaite systemy kredytowania studiów lub systemy stypendialne. Nie znam żadnych analiz ich efektywności, ale wiem, że funkcjonują one w wielu krajach i prawie w każdym są ostro krytykowane.

Można wymieniać wiele zalet i (znacznie więcej) wad wszystkich tych systemów, ale mnie zaszokowało ostatnio twierdzenie, że polskie szkolnictwo wyższe finansowane jest w bardzo dużym stopniu przez samorządy, które w 2005 roku wydały na ten cel ok. 8 mld zł. Razem z budżetem daje to ok. 17 mld, tj. po ca 10 tys. zł na studenta. Nie wiem, jak samorządy liczyły te pieniądze (czy policzyły tu np. tzw. aporty rzeczowe lub finansowanie studiów pracownikom podległych instytucji), ale jak by nie liczyć, jest to dużo, bo pamiętam, że latem 2002 roku prasa podawała, iż UJ otrzymuje z budżetu ok. 5 tys. zł na jednego studenta. Zderzenie tych 10 tys. z pobieranymi za studia „komercyjne” opłatami w wysokości 2−6 tys. musi zastanawiać. Rozumiem, że studia medyczne czy niektóre techniczne muszą być drogie, że niektóre uczelnie prowadzą prace badawcze, ale z prostych wyliczeń wychodzi, że uczelnie prywatne są co najmniej dwa razy efektywniejsze niż publiczne. Nie przekonują mnie argumenty, iż ich oferta edukacyjna jest gorsza, bo musiałbym przyjąć, że mający w nich zajęcia pracownicy „dobrych, bo publicznych” uczelni gwałtownie głupieją natychmiast po wejściu w progi tych niepublicznych. Nie bardzo też wierzę w oddziaływanie na studenta „atmosferą naukową”, bo w większości znanych mi uczelni publicznych nie bardzo różni się ona od „naukowości” tych niepublicznych. W moim odczuciu różnice w średnim poziomie absolwentów powodowane są głównie dwoma czynnikami: większym „odsiewem” w uczelniach publicznych i spowodowanym ich lepszą opinią wyższym poziomem kandydatów na studia. Pierwsze jest możliwe dzięki słabszej zależności poborów pracowników od liczby studentów, drugie to zwykłe działanie tzw. dobrej marki, na którą pracuje się latami. W moim mieście innych różnic między uczelniami nie dostrzegam.

Nie wiem, jak wyglądałby „rozkład poziomu uczelni” ani jak go w ogóle liczyć, ale wielu kompetentnych ludzi twierdziło, że tzw. dobrych uczelni byłoby w Polsce kilka, może kilkanaście (na blisko 400), a różnice w poziomie tej reszty nie są gigantyczne. Hasło podnoszenia poziomu kształcenia jest bardzo nośne (noblistów pewnie wyhodujemy), ale ma i ciemne strony. Podstawową jest to, że uczelnie „dobre” muszą być elitarne. Obawiam się, że typowa dla nas (może to tylko moje odczucie?) „twarda selekcja” podpowiada tu radykalne rozwiązania, polegające na zwykłej eliminacji uczelni uznanych za „słabe”.

Szansa na porównanie

Myślałem, że dyskutowany od wielu lat bon edukacyjny, którego wprowadzenie zapowiada nowy rząd, będzie narzędziem zmiękczającym zawodzący właściwie wszędzie system oparty na selekcji według kryteriów „ostrych”. Okazuje się jednak, że propozycja nic właściwie nie zmienia. Pieniądze mają wprawdzie iść za studentem, ale ani student, ani najlepsza nawet (jako producent dobrych absolwentów) uczelnia, ani gospodarka nic na tym nie zyskają. Beneficjantami będą uczelnie cieszące się dziś dobrą renomą. Inne zostaną z rynku wyeliminowane. Nie wiem, dlaczego mam wierzyć, że nie mający właściwie konkurencji, pozostali na rynku monopoliści mieliby w takiej sytuacji dbać o podnoszenie poziomu wyrobów zamiast o powiększanie zysku, ale być może czegoś nie doczytałem. Na pewno jednak nie ma w tym projekcie mechanizmów gwarantujących porównywalność, tak przecież pożądanego, wysokiego poziomu absolwentów. Gdzie pewność, że ocena pozytywna w jednej wysokopoziomowej uczelni daje tyle samo informacji o „poziomie” absolwenta w innej, równie, a może jeszcze ambitniejszej szkole? (Nb. kto, tak do końca wierzy w sensowność „punktów kredytowych”?)

A bon edukacyjny daje szansę na takie porównanie. Rzecz w tym, by nauczanie oddzielić od oceniania. Co nas obchodzi, jak człowiek wiedzę posiadł? On ma ją mieć. Gdyby bon edukacyjny uprawniał do zapłaty za przygotowanie do precyzyjnie określonego zewnętrznego egzaminu, to można by sensownie o jakimś wspólnym poziomie absolwenta dyskutować. Nie byłby on wysoki, preferowałby pewnie wiedzę werbalną, ale wiadomo byłoby, za co się płaci. Można by też sterować wyborem kierunku studiów poprzez dedykowanie określonej liczby bonów pożądanym kierunkom lub różnicowanie wartości bonu w zależności od wybranego egzaminu. Można by też podzielić bon na raty płatne przed i po zdanym egzaminie. Pozwoliłoby to z jednej strony zmniejszyć ryzyko bonu „nietrafionego”, tj. edukacji zakończonej oblanym egzaminem, z drugiej – zachęcić studenta do nauki, bo część opłat za przygotowanie do tego egzaminu kredytowałby on z własnej kieszeni. Uczelnia, czy inna instytucja pomagająca studentowi opanować (dobrze określoną!) wiedzę, nic nie traci, bo nie interesuje jej źródło finansowania edukacji studenta. A ten ostatni mógłby dostosować kształt i tempo edukacji do swoich osobniczych cech. Sam wybierałby kolejność i terminy zdawania egzaminów. Gdyby był bardzo zdolny, to mógłby na bonie zarobić, kupując tylko tę wiedzę, której sam nie mógłby przyswoić. Niewykorzystaną część bonu dostawałby – jako swój własny nauczyciel – w gotówce po zdanym egzaminie. Tych egzaminów musiałoby być mniej, za to obejmować powinny większe „obszary wiedzy”.

Nie wiem, skąd w dobie powszechnej indywidualizacji wszystkiego, co się da (z „bronią inteligentną” włącznie), przekonanie, że wszyscy studenci opanowują wiedzę w tym samym, równym z dokładnością do podziału na semestry, tempie. Proponowane potraktowanie bonu edukacyjnego wyeliminowałoby też większość konfliktów na linii student – wykładowca, bo obaj staliby po tej samej stronie zewnętrznego egzaminu. Padłyby lipne zwolnienia i tanie przekręty na egzaminach. Padłyby też niektóre mity, w tym być może i ten o ścisłym związku „poziomu nauczania” z „poziomem naukowym”.

Granica stosowalności

Wszystko to ma, oczywiście, sens jedynie w przypadku edukacji rozumianej jako „zdobywanie wiedzy”. Umiejętności bycia kreatywnym kształcić się w ten sposób nie da. Ale kreatywności nie da się też porównywać, więc o jakimkolwiek „wysokim” jej poziomie mówić raczej trudno. Rozwija się ona zupełnie spontanicznie, a jedyną pomocą może być zaproponowanie studentowi kontaktów z jakimś mistrzem, swoistym guru, pokazującym rozmaite drogi, ale nie wyrywającym mu kierownicy z rąk. Ten guru powinien studentem nie tyle sterować, co raczej – poprzez wspólną pracę – mieć wgląd w kształtowanie się jego własnej kreatywności. Mistrz nie musi też wystawiać ocen. Oceną jest jego nazwisko jako starszego rangą współpracownika (nb. czy to już czasem od lat nie funkcjonuje?). I ten wyraźny podział edukacji na „odtwórczą” i kształcącą kreatywność jest chyba dobrą granicą stosowalności bonu. Byłby on użyteczny tylko w tej pierwszej, drugą trzeba finansować tradycyjnie, ponosząc takie samo ryzyko, jak w finansowaniu nauki. Finansowanie tej części rozwoju studenta bonem edukacyjnym da takie same efekty, jak finansowanie leczenia limitami NFZ. Może i słowo „oddłużanie” wejdzie do uczelnianego oraz studenckiego słownika?

Nie wiem, jaki procent kredytów studenckich jest rzeczywiście spłacany, ale wiem, że w bogatej Europie znaczna część młodzieży przerywa studia, a wielu wybiera tzw. studia humanistyczne, po ukończeniu których trudno taki kredyt spłacać. Wygląda jednak na to, że tak czy owak za edukację płacimy wszyscy mniej więcej równo, bo nietrafione kredyty banki odbiją sobie wyższym oprocentowaniem wszystkich, nie tylko studenckich, pożyczek. System stypendialny ma pewnie jeszcze więcej wad, bo toleruje znacznie większą nieodpowiedzialność „forsobiorców”. Prawie we wszystkich dyskusjach o finansowej nędzy nauki i szkolnictwa wyższego uderza brak przejrzystości podziału otrzymywanych przez ten resort pieniędzy. Niby wiadomo, która uczelnia ile dostała, ile poszło na płace, ile na aparaturę itp., ale nie wiadomo np., ile kosztowały przerwane studia. Nie znam też żadnych analiz zależności między ilością pieniędzy otrzymywanych przez jednostki tego resortu, a wynikami ich pracy.

Dr Waldemar Korczyński pracuje w Katedrze Informatyki Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach.