Bałwanki –
Osiemnasty lutego, ranek, wreszcie śnieżna zima za oknem. Ferie szkolne, akademicka przerwa semestralna. Naukowcy siedzą w domu i intensywnie nadrabiają zaległości, piszą artykuły, układają hipotezy oraz wprowadzają przez Internet wyniki zaliczeń, tak jak przykazał dziekanat. Uniwersytecki System Obsługi Studentów (wielebny USOS, pan i władca cyberprzestrzeni) co prawda wyklucza mnie i kolegów z grona osób dopuszczonych do wystawiania ocen, możemy oglądać tylko tabelki z nazwiskami studentów, ale i tak mamy sporo uprawnień. Osobiście mogę się zalogować i wylogować, ile razy tylko zechcę, a nawet zmieniać sposób wyświetlania z obrazkowego na HTML i z HTML na obrazkowy oraz klikać pozycje menu, ile razy tylko zechcę, i denerwować się, ile tylko zapragnę. System bezprawnie sugeruje, że wyświetlanie za pomocą języka HTML nie jest obrazkowe, a obrazkowe nie korzysta z języka HTML. Infantylnie napisana pomoc co pewien czas zawiadamia, że niektóre jej pozycje będą wkrótce gotowe albo że po prostu dla danej funkcji są niedostępne. Jestem dosadnie informowany: „Pamiętaj, że wszystkie ustawienia działają tylko w czasie, kiedy jesteś zalogowany”. Wprowadzam więc swoje ustawienia, których jest zresztą co kot napłakał i które, jak już wiem, znikną, gdy wyjdę z systemu. A tu pokazuje się napis: „Migracja danych, planowane uruchomienie za ok. 30 minut”. Można iść na spacer.
System jest intuicyjny i tolerancyjny, ale tylko w tym sensie, że nie stawia żadnych ograniczeń co do stanu nerwów. Można mieć taki stan nerwów, jaki się osobiście wybierze.
Autorom USOS−u trudno było sobie wyobrazić, z jakimi problemami mogą się zetknąć użytkownicy. Dam głowę, że nawet doświadczeni komputerowcy muszą się przez tę barierę przebijać z mozołem człowieka poszukującego prawdy o wszechświecie.
Niestety, programy piszą informatycy. Gdyby pisał kto inny, rozumiałby, dla kogo pisze. Informatycy jednak są przekonani, że piszą dla siebie. Rozziew między radosną twórczością informatyków a sposobem myślenia użytkowników nie jest czymś nowym. Stykamy się z tym zjawiskiem natychmiast po uruchomieniu komputera, kiedy system operacyjny maszyny zaczyna robić mnóstwo rzeczy, których nie chcemy, decydować za nas odwrotnie niż chcemy i informować kodem szesnastkowym. Proponuje usunąć niektóre ikony z pulpitu, twierdzi, że są nieużywane, albo łączyć z Internetem, do którego nie mamy dostępu. Z cudowną przenikliwością myśli za nas, żebyśmy przypadkiem nie zaczęli myśleć. Jeśli już użyje normalnego języka, to tak niezrozumiałego, że człowiek intuicyjnie zaczyna się rozglądać za barkiem z wódeczką. Na przykład wyskakuje komunikat: „Próba zapisania do pamięci wewnętrznej nieudana”. O co tu chodzi? Albo u dołu okienka pokazują przyciski: „Zatrzymaj” i „Wstrzymaj”. Nie wiem, jaką wiedzą o znaczeniu tych słów kierowali się polscy tłumacze tego oprogramowania, ale prawie nikt nie jest w stanie odróżnić zatrzymania od wstrzymania i z reguły naciska nie to, co należy. Wstrzymywanie kojarzy się bardziej z czynnościami fizjologicznymi niż z okienkiem, a zatrzymywanie z pociągiem, który potem i tak może sam ruszyć, jedno i drugie zaś z komputerowym błędnym kołem.
Być może to wszystko działa jak należy, ale pod tak zwaną powłoką. To też cudowny wynalazek językowy. Biedni informatycy nie mają pojęcia o tym, że użytkownika nie obchodzi, jak jest zbudowany program. Dla programisty program jest tym, co wykonuje czynności, których użytkownik nie widzi, a dla użytkownika tym, co właśnie widzi, a więc ową „powłoką”. Otóż powłoka w wydaniu wszystkich informatyków świata jest zawsze w powijakach, niedopracowana, językowo zaniedbana, zagmatwana, bałaganiarska, nieprzyjazna i zapyziała. Rekordy bije nowe wydanie Microsoft Office (wersja 2007). Przez lata przyzwyczajaliśmy się do obsługi poprzednich wersji, a kiedy już się jej nauczyliśmy, powłoka się zmieniła i teraz trzeba się uczyć jej od nowa. Nie dziwię się, że brytyjskie władze edukacyjne zakazały szkołom kupowania tego programu.
Cała niedziela minęła na zgłębianiu USOS−u, bez osiągnięć. W poniedziałek rano w czasie śniadania włączamy telewizję publiczną, program pierwszy. Idzie tak zwany poranek dla dzieci. Rzecz o tym, jak robić bałwanka, kiedy nie ma śniegu. Z plastykowych talerzyków sklejonych taśmą samoprzylepną, ze styropianu wyciętego z opakowania po komputerze, z waty, szmaty i zapewne – taty. Przy każdym nowo budowanym z materiałów zastępczych bałwanku powtarza się opis: bałwanek składa się z trzech kul różnej wielkości, na głowie ma stary kapelusz, pod pachą miotłę, dwoje (zawsze dwoje!) oczu z węgielków i nos (zawsze) z marchewki, a z przodu guziki z koralików. Oczywiście węgielki można zastąpić koralikami, marchewkę plasteliną, a koraliki węgielkami czy jakoś tak. W każdym razie wszystko dlatego, że śniegu nie ma, więc trzeba sobie radzić bez śniegu tak, jakby śnieg był, bo bałwanek tak naprawdę to jest ze śniegu, a nie z talerzyków lub styropianu, mimo że śniegu tak naprawdę nie ma. Może być także z gipsu!
A za oknem pełno śniegu. Padało przez całą noc.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.