We władaniu metafor

Magdalena Bajer


Nazwy kwarków, cząstek nigdy niezaobserwowanych, ale stanowiących istotę ważnej w fizyce teorii, nie mają nic wspólnego z językiem potocznym. Oznajmił to dr Stanisław Bajtlik z Centrum Astronomicznego im. Kopernika PAN w referacie otwierającym ubiegłoroczną, dwunastą już, konferencję FNP z cyklu „Fundacji dyskusje o nauce”. Odbywała się w Gdańsku w dniach 25−27 października. Współorganizatorem było Gdańskie Towarzystwo Naukowe, a przedmiotem obrad „Wielojęzyczność nauki”.

nazywanie – poznawanie

Kwark to „wysłowienie” (w języku angielskim) charakterystycznego dźwięku wydawanego przez pewien gatunek ptaków. Jeden z kwarków ma określenie „powabny”, co pamiętam sprzed 30 lat, kiedy na łamach „Polityki” usiłowaliśmy przybliżyć czytelnikom naukową nowość. Rzeczywiście nie odnosi się ona w żaden sposób do potocznego rozumienia przymiotnika.

Choć nie mają z nim nic wspólnego, przecież z języka potocznego wywodzą się terminy i pojęcia używane w astronomii, fizyce, matematyce, jeśli uznać za przynależne doń imiona mitologiczne, określenia poetyckie czy wyrażenia z codziennego zasobu idiomów. Dr Bajtlik pokazywał uczestnikom konferencji, jak ulegają one idealizacji, zmieniając swój sens, co wpływa na „wyobraźnię naukową”, ale działa i w drugą stronę, tj. pojęcia użyte w naukach ścisłych, wracając do swego humanistycznego „miejsca urodzenia” albo do języka potocznego, z kolei tam zaczynają funkcjonować w nowym sensie i pobudzać rozwój tych nauk i tego języka. Przykładem takiej idealizacji jest „punkt w przestrzeni”, pojęcie stworzone ze słów potocznych, które przyczyniło się do odkrycia prawa przyrody. W konkluzji autora było pytanie: „Czy to, czego jeszcze nie wiemy, jest nieznane, bo nie mamy dla tego nazwy?”.

O języku matematyki i matematyce jako języku nauki mówił prof. Andrzej Pelczar z Instytutu Matematyki UJ, przekonując słuchaczy, że „matematycy myślą metaforami, a nie formułami” i że immanentną cechą matematyki jest istnienie zdań nierozstrzygalnych, do których tworzenia motywuje wyobrażone piękno struktur matematycznych, niekoniecznie zaś chęć opisania świata.

Referat prof. Elżbiety Tabakowskiej z Instytutu Filologii Angielskiej UJ wyprowadził zebranych na konferencji humanistów z nabożnego skupienia, w jakim słuchali o równaniu Schrödingera i twierdzeniu Goedla, ośmielając ich do dyskusji w kuluarach przy kawie. Na początku pani profesor powiedziała, iż trudności porozumiewania się (główne pytanie konferencji dotyczyło możliwości porozumienia się uczonych między sobą i ze społeczeństwem) wynikają z metaforyczności języka, a porozumieć się można dzięki... metaforze. Efektowny, choć pozorny, paradoks uzasadniły dalsze wywody.

Metaforę traktuje autorka jako zjawisko głębsze niż arystotelesowskie przeniesienie nazwy z jednej domeny w inną. Używając terminu „metafora pojęciowa” dowodziła, iż jest to jeden z podstawowych mechanizmów poznania i sposobów działania ludzkiego umysłu. Laikowi, który zgodzi się z tym, wolno, jak mi się zdaje, powiedzieć: Myślimy metaforami. Muszę przyznać, że do wyobraźni laika to przemawia mocno, ale trzeba powiedzieć czytelnikom, że po referacie prof. Tabakowskiej na konferencji wiele mówiono o metaforze, a teza o metaforyczności zarówno języka nauki, jak i języka poezji, została przyjęta bez większych sprzeciwów i pomagała następnym referentom w odsłanianiu zarówno przeszkód, jak i szans wzajemnego porozumienia.

Do tego wątku włączam też zamykający konferencję referat prof. Jana Drwala z Gdańskiego Towarzystwa Naukowego o mapie jako języku opisującym byty, zjawiska, zdarzenia, a także wyobrażenia w przestrzeni – z natury tematu najpiękniej ilustrowany. I autor, i słuchacze wskazywali na uniwersalność tego języka, przywołując „mapy mentalne”, „mapowanie genów”, „sieci neuronów” itp. Język map opiera się mocno na skojarzeniach z sytuacjami życia współczesnego i na odniesieniach historycznych utrwalonych w języku potocznym.

W dyskusji, a była ożywiona, posługiwano się określeniami metafory pojęciowej, w rodzaju: „życie to droga”, metafory „jednego strzału”: „głębokie gardło”, dydaktycznej: „choroba jest naszym wrogiem”. Przypominano również ostrzeżenia przed zwodniczością metafor, jaka niekiedy może kierować umysł na błędne ścieżki.

nazywanie – kreowanie

Nie−uczonym wydaje się, że metafory władają językiem humanistyki, włączając nauki społeczne z bardziej scjentyczną psychologią, socjologią czy nawet ekonomią. Zapewne tak jest, z tym, że ja np. (humanistka z wykształcenia) po wysłuchaniu referatów o języku nauk przyrodniczych (w tradycyjnym rozumieniu, tj. z fizyką, chemią i matematyką) zobaczyłam, w jak wyrafinowany sposób uprawiający je badacze konstruują swoje metafory. Przede wszystkim korzystają z domen dostępnych ludziom dobrze wykształconym, wspomnianej mitologii, literatury, sztuki. Ponadto, bardziej świadomie dają się im prowadzić, bo chyba prawdą jest, że metaforyczność języka stymuluje powstawanie teorii naukowych.

W drugim dniu konferencji zabrało głos więcej humanistów. Prof. Józef Niżnik z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN mówił o szczególnej roli języka w naukach społecznych, gdzie nazywanie jest zarazem kreowaniem rzeczywistości, powoływaniem bytów, a nie tylko ich „reprezentowaniem”. Myślę, że po tym, co usłyszeliśmy wcześniej, można się zastanawiać raczej nad stopniem owej szczególnej autonomii języka czy też nad poziomem, na jakim dokonuje się kreowanie. Jeżeli w naukach ścisłych metaforyczny język pociąga wyobraźnię ku nowym obszarom poznania – w humanistyce pozwala kreować pojęcia potrzebne „bieżącej” pracy badawczej. Prof. Niżnik powiedział wprost, że w naukach społecznych pojęcia zawsze wyprzedzają empirię, zatem należy się zastanawiać, w jakim stopniu to język kształtuje przedmiot poznania.

Słuchając myślałam, że świadomość tego może być niemałą pokusą i że rozumiem takich humanistów, którzy formułują koncepcje ogarniające wielki obszar zagadnień i śmiałe syntezy – nie czekając aż inni, ci, co gromadzą dowody empiryczne, zgodziliby się na to z czystym sumieniem. Zaraz jednak przypomniałam sobie dzieje odkrycia neutrina, jednej z cząstek elementarnych, którego dokonano w 30 lat, o ile pamiętam, po narodzinach teorii zakładającej istnienie neutrina. Język, którym nazywamy rzeczywistość, inspiruje rozwój nauki na wszystkich jej obszarach, a odmienności z tym związane warto oglądać, gdyż ich zrozumienie umożliwia płodny dyskurs między dyscyplinami.

Prof. Niżnik zwrócił jeszcze uwagę na rzecz, jak sądzę, ważną, mianowicie na to, że język nauk społecznych naznacza aksjologicznie ich przedmiot i to w dużej mierze niezależnie od światopoglądowej czy ideowej preferencji badacza, dlatego że posługuje się głównie pojęciami−metaforami z języka potocznego, a nie strukturami logiki formalnej albo wzorami. Owe pojęcia w dyskursie humanistycznym nie zmieniają diametralnie swego sensu, jak to się dzieje, gdy używają ich nauki ścisłe, lecz ten sens właśnie staje się dystynkcją moralną.

„Klątwą wieży Babel” nazwał wielojęzyczność nauki prof. Szymon Wróbel z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, posługując się analogią między społeczeństwem, którego dzisiaj nie da się ustanowić jako wspólnoty z powodu wielości doktryn filozoficznych, religijnych, moralnych uznawanych przez obywateli, a społecznością naukową, która mogłaby być wspólnotą skupioną wokół przyjętych metod badawczych, przyjętego języka opisu albo uzgodnionego ideału prawdy. Konkluzję prof. Wróbla przytoczę, gdyż warta jest rozważenia nie tylko przez uczonych: „Będąc naukowcem, skazuję się na monologowość i jednoznaczność swojej dyscypliny i swoich metod badawczych, które autorytetem rozumu wykluczają każdą inność, a będąc obywatelem wspierać muszę wielojęzyczność i mnogość niewspółmiernych stylów życia...”

oznajmianie – wyjaśnianie – przekonywanie

Pewna liczba referatów i spora część dyskusji dotyczyły spraw bardziej praktycznych albo bardziej codziennych, lecz, jak się okazało, nie mniej skomplikowanych niż zagadnienia filozofii nauki. Najogólniej można je określić jako komunikowanie się uczonych ze światem względem nich zewnętrznym – z tymi, którzy dopiero mogą zostać uczonymi, tj. studentami, z ludźmi podobnego poziomu eksperiencji, tj. recenzentami prac „awansowych” i publikacji, z decydentami, od których zależy finansowanie nauki, z tak szczególnymi „odbiorcami” wyników badań naukowych, jakimi są pacjenci w relacjach z lekarzami, wreszcie ze społeczeństwem, które chce i powinno być coraz mądrzejsze i które... płaci podatki.

Referat prof. Marcina Plińskiego z Instytutu Oceanografii UG wywołał u starszych słuchaczy nostalgię, bowiem autor przypomniał antyczny rodowód terminologii botanicznej i zoologicznej, która pochodzi z łaciny oraz nazw używanych w znacznie młodszej od nich ekologii, które mają źródłosłów grecki. Konstatacja, iż coraz częściej zastępują je dzisiaj terminy i nazwy angielskie, pomnażając wielojęzyczność o nowy dialekt (pojęcia: dialekt w odniesieniu do języka nauki użył referent), skłoniła do wniosku o potrzebie przywrócenia łaciny w szkole, co jest tematem na osobną dyskusję.

Żywą reakcję sali wywołał referat prof. Witolda Rzymana z gdańskiej AM Forma przekazu – codzienny dylemat lekarza klinicysty. Autor przedstawił najpierw niemałe spektrum rodzajów wypowiedzi lekarza, gdy ten jest także naukowcem, nauczycielem akademickim i np. ekspertem albo doradcą jakiegoś gremium politycznego. W każdej z tych ról musi mówić innym językiem. Najwięcej uwagi, zdaniem prof. Rzymana, będącego torakochirurgiem (specjalność ma znaczenie w codziennych dylematach lekarza), wymaga rozmowa z pacjentem i jego rodziną. Trzeba w niej rezygnować z hermetycznej łacińsko−angielskiej terminologii, przede wszystkim jednak trzeba dostosować zakres trudnych do przyjęcia informacji o chorobie do poziomu wiedzy i do stanu emocjonalnego ich adresata. Torakochirurg musi uprzedzać o możliwych skutkach ciężkich operacji, zachowując równowagę między nadzieją a przygotowaniem na najgorsze. Są to zaiste trudne dylematy i język owych rozmów ma istotne, może podstawowe znaczenie.

Prof. Tomasz Dietl mówił o kontaktach uczonych, zwłaszcza tych uprawiających dyscypliny nowe, jak spintronika, którą sam się zajmuje, z „grupami nacisku”, tj. środowiskami, od których mniej czy bardziej bezpośrednio rozwój takich badań zależy. Poza oczywistym, choć często niespełnianym, postulatem przekonywania o korzyściach płynących z badań, których to korzyści nie trzeba mierzyć jedynie praktycznymi zastosowaniami, ale także takimi względami, jak nasze miejsce w pierwszej linii światowych badań, kształcenie młodych ludzi w zagadnieniach z tej pierwszej linii itp., referent wskazał ważne, moim zdaniem, okoliczności, jakie trzeba brać pod uwagę mówiąc o nauce do grup nacisku.

Jedna, to – podobnie jak w rozmowie lekarza z pacjentem – zachowanie równowagi między przedstawianymi korzyściami a przewidywanymi (także nie dającymi się przewidzieć, ale spodziewanymi w ostrożnych scenariuszach) zagrożeniami. Nie wolno tych pierwszych nadmiernie przeceniać, a drugich łatwo lekceważyć. I na odwrót. Inna ważna okoliczność to unikanie przekonywania decydentów o konieczności rozwijania badań w momentach przesileń politycznych, tym bardziej społecznych kryzysów. W takich sytuacjach grupy nacisku sięgają po gotowe wyniki w trybie alarmowym, ale nie planują wspierania badań i wydatków na nie.

Konferencję zamknięto konkluzją, że mimo wielojęzyczności nauki, uczeni potrafią się porozumieć. I nie jest to po prostu optymistyczna pointa, ale stanowisko wynikające z głębokich przemyśleń przywiezionych do Gdańska przez kilkudziesięcioosobowe grono wybitnych specjalistów różnych dziedzin oraz dyscyplin, wypowiedziane w referatach i w dyskusji. Myślę, że uczestnicy wzajemnie sobie uprzytomnili rozmaite perspektywy, z jakich warto patrzeć na funkcje języka w rozwoju nauk – inną w matematyce, inną w teologii (była o niej mowa), inną w medycynie i politologii, gdzie język kształtuje nie tylko wiedzę o polityce, ale i samą politykę, jeszcze inną w naukach o Ziemi.

Byłam tam i ja – dziennikarz zajmujący się sprawami nauki. Zapytałam o granice dopuszczalnych a nieuchronnych uproszczeń w popularyzowaniu. Paru znajomych profesorów obiecało nad tym pomyśleć.