Tak zwany system B−I

Henryk Hollender


Ustawa „Prawo o szkolnictwie wyższym” to 42 tys. słów, z czego dziewięciuset użyto w jednym zwartym bloku do objaśniania pozostałych. Nie, nie wszystkich pozostałych, definicji nie brakuje i w innych partiach tekstu, na przykład tam, gdzie mamy się dowiedzieć, co to jest akademicki inkubator przedsiębiorczości albo centrum transferu technologii. Te prawnie utrwalone nazwy ograniczają radosną twórczość uczelni – jak rozumiem, ośrodka promieniowania kreatywnością założyć już nie wolno. A w pewnym miejscu pojawia się nawet system biblioteczno−informacyjny i biblioteka, która stanowi jego podstawę. Definicje tym razem nie padają, ale jest logiczne wsparcie w postaci zapisu, iż jednym z podstawowych zadań uczelni jest „upowszechnianie i pomnażanie osiągnięć nauki, kultury narodowej i techniki, w tym poprzez gromadzenie i udostępnianie zbiorów bibliotecznych i informacyjnych”.

Dziś o organizacji systemu biblioteczno−informacyjnego przesądza statut, a wpisanie do ustawy biblioteki stwarza zaporę prawną przed oparciem takiego systemu na przykład na uczelnianym centrum informatycznym. Chociaż – co to znaczy „podstawa”? Wyobraźmy sobie centrum, które kupuje i dystrybuuje pełnotekstowe bazy danych albo prowadzi bibliotekę cyfrową. Z czasem może się okazać, że to z niego właśnie wychodzi więcej informacji naukowej niż ze wszystkich bibliotek uczelnianych razem wziętych. Trzeba by wówczas dobrze się zastanowić, dlaczego taką podstawą nie miałoby być właśnie CI, co w tej chwili jest formalnie zabronione. A z kolei w obecnym stanie nie mamy gwarancji, że statut którejś z większych uczelni nie przyzna funkcji „podstawy” dowolnej bibliotece, np. Zakładu Języka i Literatury Malajalam albo Katedry Tribologii, pozostawiając gdzieś na boku dawną bibliotekę główną z jej kilometrami półek wypełnionych nieużywanymi szpargałami. Łączenie biblioteki z ośrodkiem komputerowym i wydawnictwem, powszechne w mniejszych uczelniach brytyjskich, a także np. w Uniwersytecie Palacky’ego w Ołomuńcu, nigdy nie zyskało znaczących zwolenników w naszym kraju.

Rozumie się, że mamy tu do czynienia z kompromisem: bibliotekarze zabiegali o utrzymanie pojęcia systemu biblioteczno−informacyjnego z biblioteką główną, no to w końcu dostali coś z tych okolic. Zasiadywali w senatach z głosem stanowiącym, no to dostali doradczy. W ten sposób biblioteki nagrodzono za ewidentny wzrost wydajności pracy, jakim było obsłużenie raptownie rozmnożonych rzesz studenckich, za nowe budynki i komputeryzację. Uniwersytecki bibliotekarz, jedyna na ogół poza rektorem i jego urzędnikami osoba orientująca się w strukturze uczelni i patrząca z równym dystansem na wszystkie jej jednostki, „Vice Principal for Knowledge Management & Librarian to the University”, jak to się ładnie nazywa w Edynburgu, nie musi teraz przeżywać każdego głosowania i może jeszcze usilniej zajmować się czymś pożytecznym.

Na przykład integracją systemu. Tu nie ma żartów, świat poszedł wyraźnie w kierunku amerykańskim, gdzie we wszystkich uczelniach, z wyjątkiem największych i najstarszych, za obsługę informacyjną społeczności odpowiada jedna instytucja w jednej lokalizacji. U nas biblioteki wydziałowe podlegają często bibliotece głównej, choć w wielu uczelniach, większych i starszych właśnie, tych bibliotek może być multum, i często należą one do wydziałów, wydziałowy jest bowiem ich budżet i wydziałowi pracownicy. Jak to się ma do przestrzeni bolońskiej, mobilności studentów i transferu czegokolwiek – trudno zgadnąć, poza tym, że dla utrzymania w niedzielę działalności takiej np. Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie wystarczy ze dwanaście osób, a to jest w końcu dwa i pół miliona zbiorów; dla udostępnienia zbiorów bibliotek wydziałowych (tyle samo!), pracowników potrzeba pięćdziesięciu.

Sądząc po dokumentach Uniwersytetu Warszawskiego, integracja systemu biblioteczno−informacyjnego uczelni nie ma charakteru priorytetowego; ze statutu znikł np. zapis, iż dyrektor BUW decyduje o metodach opracowania zbiorów w całym systemie. Oznacza to, że mimo wysiłków integracyjnych, generalnie popieranych przez ciała kolegialne uczelni, duża część bibliotek wydziałowych jeszcze na długo (a Wydział Filozofii i Socjologii – na zawsze) zachowa inny system komputerowy i nie będzie należeć do uczelnianego katalogu online. No, jest to niezły kawał folkloru. W skali kraju taka strategia oznacza niekiedy, że biblioteka główna komputeryzuje się nie bardzo wiadomo dla kogo, a studenci niektórych kierunków poprzestają na kartkowych katalogach swoich bibliotek wydziałowych i nie umieją korzystać z baz danych.

Rozłącznie, owszem, funkcjonują poszczególne jednostki Uniwersytetu Londyńskiego z własnymi bibliotekami i katalogami, ale UL jest federacją dużych i znanych uczelni, a nie jednolitym organizmem, no i katalogi nigdy nie są kartkowe. Nawet Niemcy, zachowując rozdrobnienie swoich uniwersytetów, i w ślad za tym plątaninę bibliotek fakultetów, instytutów, seminariów itd., obejmują je wszystkie bez wyjątku uczelnianym katalogiem – pełnym, jednolitym i oczywiście komputerowym.