Podręcznik jak powieść

Piotr Müldner−Nieckowski


Podręczniki, poradniki, encyklopedie, publicystyka, słowem literatura użytkowa… Zawsze się zastanawiałem, na czym polegał sukces pisarski Tadeusza Kotarbińskiego, Jerzego Pelca, Tadeusza Zielińskiego czy Władysława Tatarkiewicza, których najcięższe gatunkowo, najtrudniejsze rzeczy czytało się z równą przyjemnością, co kryminały Joego Alexa. Na ten poziom narracji faktograficznej potrafiło się wznieść niewielu, Paweł Jasienica, Ryszard Kapuściński, Jerzy Łojek.

Andrzej Szczeklik, redaktor naukowy świetnego dwutomowego podręcznika chorób wewnętrznych, wydanego przez „Medycynę Praktyczną”, napisał we wstępie: „Chcieliśmy uciec od drewnianego języka, jakim pisanych jest wiele książek, nie tylko z nauk przyrodniczych, mieliśmy ambicję, by dać rzeczy właściwe, niewytarte słowa”. I rzeczywiście całość jest napisana tak, że chce się ją czytać bez konkretnej potrzeby praktycznej. Autorów jest prawie dwustu, więc można sobie wyobrazić, jak gigantyczną pracę wykonał zespół redakcyjny tej książki. Wszystkich nakłoniono (w pozytywnym sensie tego słowa) do pisania prosto i zwięźle, ale zarazem ze swobodą, której z pewnością nie nabywa się podczas lektury drętwych prac naukowych. Przyznam się szczerze, że kiedy sięgałem po ten podręcznik, byłem pełen obaw. Znów zakalec, na który wydałem ponad czterysta złotych – tak to się zapowiadało. Tymczasem – pełne zaskoczenie! Znaczna grupa lekarzy tak mocno odbiła się od ogólnie niskiego poziomu piśmiennictwa medycznego, że stworzyła dzieło tyleż pożyteczne w praktyce, co atrakcyjne w odbiorze. Z tej książki nie trzeba się uczyć, sama wchodzi do głowy, czyta się ją jak powieść (rzecz jasna po odpowiednim przygotowaniu merytorycznym, bo jest to powieść z tysiącami kluczy).

Na zajęciach edytorskiego koła naukowego moi studenci obliczyli, że w czasie dwunastu kolejnych standardowych audycji publicystycznych telewizji publicznej (rok 2005) użyto około pięciu tysięcy wyrazów. To była tylko próba, ale wskazywała, że nie jest dobrze. Już wtedy dość powszechnie się mówiło, że język mediów dramatycznie zubożał. Nie najlepiej pod tym względem wypadały liczne książki dziennikarskie z przebojem Tomasza Lisa „Co z tą Polską?” na czele.

Tymczasem orzeźwienie! Stefan Szczepłek, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”, wydał nakładem swojej gazety dwutomową książkę, która wartością przebiła wszystkie wielkie hity encyklopedyczno−historyczne i kulturalne, a nawet encyklopedyczne ostatnich lat. Skromnie zatytułowana „Moja historia futbolu” (tom I – „Świat”, tom II – „Polska”) miała się nazywać jeszcze skromniej, bo autor uważa, że jest to tylko arbitralny wybór zdarzeń z dziejów tego sportu. To prawda, o piłce nożnej można by napisać jeszcze tyle, że nie zmieściłaby tego żadna biblioteka domowa, ale bogactwo informacyjne tej publikacji jest ogromne dzięki szczególnej swadzie. „Moja” w tytule nie znaczy „prywatna”. Słowo to, wbrew temu, co Szczepłek pisze we wstępie, odnosi się nie do doboru materiału ani osobistego stosunku autora do niego, lecz do stylu pisarskiego, w którym upatruję zasadniczej przewagi tej książki nad encyklopediami sportu.

Kiedy swego czasu czytałem „Deynę” Szczepłka, zwróciłem uwagę na literackie relacje z nowomowy i partyjnego (PZPR−owskiego) żargonu działaczy sportowych i państwowych. Jakbym tych ludzi na nowo słyszał i widział! Odżyły wspomnienia, nie zawsze przyjemne, ale mimo wszystko związane z moją młodością. Szczepłek uświadomił mi, że kiedy zawzięcie trenowałem lekkoatletykę, a w niedziele oglądałem mecze piłkarskie, kryło się za tym to, co można wyrazić tylko za pomocą dziwacznej warstwy polszczyzny stworzonej przez komunę. To, co spotykałem również w organizacjach, towarzystwach, na uczelni i w pracy. Kilkoma kreskami nakreślił ścieżki, którymi powinna iść moja pamięć.

Po „Deynie” wiedziałem, że kryje się za tym talent narracyjny i dialogowy, który potrafi wywoływać żywe obrazy z przeszłości. Z tym większą ciekawością i nadzieją przerzucałem stronice doskonale napisanych i pięknie wydanych tomów „Mojej historii futbolu”. Zastanawiające jest to, że do skutecznego opisu tak potężnego zjawiska społecznego i kulturowego jak piłka nożna nie jest potrzebny kompletny zestaw faktów, choć tabelarycznych zestawień na przykład wyników i składów drużyn w tej książce nie brakuje. I nie jest stylistycznie ważny także osobisty ton ani sugestywny komentarz, lecz to, czego u innych autorów od dawna zaczyna brakować w zderzeniu z mediami obrazkowymi – szczególne wyczucie oczekiwań i emocji odbiorcy i dostosowanie do tych potrzeb bogatego języka. Języka, który się bierze z oczytania, i zarazem języka nieskrępowanego pospolitymi obyczajami stylistycznymi tak zwanych prac naukowych i tak zwanej publicystyki.

Niektórym naukowcom się wydaje, że im zawilszy tekst, tym łatwiej pomoże w przepychaniu się w karierze, a niektórym dziennikarzom, że im prymitywniejszy, tym więcej ludzi go przeczyta. Przecież jeśli ktoś takie rzeczy czyta, to chyba tylko pod przymusem. Większość zadowala się ich tytułami.

e−mail: pmuldner@mp.pl