Niepiśmienni
Jestem coraz bardziej pewien, że po wielkiej rewolucji, jaką było przejście z kultury oralnej do piśmiennej, znajdujemy się obecnie w fazie zaniku tej ostatniej. Olbrzymia większość studentów kierunków humanistycznych, z którymi w ostatnich latach miałem do czynienia, pisać po prostu nie potrafi. Obawiam się zresztą, że nie potrafi również czytać, choć w ich przypadku taka umiejętność wydawać by się mogła niezbędna. Czytanie zastępuje przeglądanie, najlepiej bryków i skrótów internetowych. Coraz częściej w przypisach prac magisterskich pojawia się źródło tak doniosłe, jak Wikipedia, traktowane jako niepodważalny fundament wiedzy. Z kolei podczas zajęć lub „zaliczeń” studenci odsłaniają nie tylko luki w wykształceniu, ale przede wszystkim niezdolność formułowania dłuższych i spójnych wypowiedzi.
Co ważniejsze, studenci doskonale sobie z tego stanu rzeczy zdają sprawę. Jako zdziwaczały staruszek wymagający prac pisemnych, czytam teksty porażające językowym ubóstwem i infantylnością narracji, w których zwroty typu „na dzień dzisiejszy” czy „w miesiącu styczniu” albo „okres czasu”, wreszcie – by na tym poprzestać – „w tym temacie”, pojawiają się z częstotliwością zaświadczającą kompletną lingwistyczną bezmyślność. Zanika w tych wypracowaniach zdolność odróżnienia dyskursu publicystycznego, a nawet potocznego, od naukowego czy choćby tylko eseistycznego. Zjawisko to ma zasięg masowy, co jest o tyle niepokojące, iż dotyczy intelektualnej elity społeczeństwa.
Nie osądzam studentów, gdyż ich niepiśmienność nie jest przez nich zawiniona. Wydaje się, że mamy do czynienia z efektem zapaści całego systemu edukacyjnego, w którym wymóg systematycznego ćwiczenia umiejętności pisania (i czytania) został zarzucony. Wydaje mi się, że już w szkołach podstawowych i średnich kształcenie zdolności wypowiadania się na piśmie zostało zredukowane do absolutnie niezbędnego minimum. Coś musiałem chyba przeoczyć i nie zauważyłem istotnej zmiany cywilizacyjnej, która sprawia, że ta umiejętność przestała być potrzebna.
Czy to znaczy, że w globalnej wiosce elektronicznych mediów powstała czarna dziura pożerająca galaktykę Gutenberga? A może po prostu ta galaktyka się kurczy i pozostanie niebawem przestrzenią zamieszkaną przez egzotyczne plemię zdolne posługiwać się pismem? Być może. Ewolucja ma swe zasady i własną logikę, której reguły odczytać można dopiero post factum. Obserwowanie zjawisk nie upoważnia do ich oceny. Zapewne jest tak, jak głosi popularne powiedzonko: organ nieużywany zanika. Niewykluczone wszakże, iż w jakiejś niszy przetrwają osobniki owym organem wciąż się posługujące.
Przed laty Czesław Miłosz napisał szkic „Życie na wyspach”, w którym ukazywał obraz amerykańskiej literatury trwającej już niemal wyłącznie w uniwersytetach. Podobnie dzieje się teraz i u nas. Na oceanie kultury masowej odnaleźć wciąż można wyspy ludzi czytających i piszących, lecz ten gatunek homo postsapiens staje się równie rzadki i wymagający dla przetrwania specjalnych zabiegów, jak przedpotopowe żółwie na Galapagos, których egzystencji zagroził niedawno wyciek ropy z tankowca. Jakkolwiek patrzeć – wesoło nie jest, a przyszłość tradycyjnych wydawnictw wydaje się niepewna. Biblioteki zapewne przetrwają jako szacowne zabytki kultury odwiedzane przez dziatwę z poczuciem uczestnictwa w niezbyt zrozumiałym misterium.
Przyznam ze skruchą, że tęsknię czasem za dawnym porządkiem, w którym co prawda szalała cenzura i inne łajdactwa, ale ludzkość pochłaniała książki w sposób dziś już niewyobrażalny. Pomyśleć, że czterdziestotysięczny nakład „Ulissesa” potrafił zniknąć z księgarń w ciągu dwóch dni, zaś Szymborska, wydana w 30 tys. egzemplarzy, osiągalna była wyłącznie „spod lady”. Tęsknię za tygodnikami, w których odbywały się – oczywiście ocenzurowane – poważne debaty o literaturze, a recenzje z książek miały postać małych esejów. Dziś słyszę od redaktora: „to za trudne dla naszych czytelników” i jestem pewien, że niebawem zażąda ode mnie, by recenzja nie przekraczała objętości SMS−a. Ostatnio jedno z pism proszących mnie o wypowiedź na temat wymagający w gruncie rzeczy poważnego artykułu (jeśli nie eseju) zażądało, by tekst nie przekroczył 2000 znaków. Zasada, iż „wszystko można skrócić”, dominuje w większości czasopism – niebawem redaktorzy zaczną skracać wiersze, a może nawet i wzory matematyczne.
Ale właściwie o co chodzi? W końcu grupka ludzi czytających i piszących to niewielka nisza w sześciomiliardowej masie ludzkości. Nie ma się czym przejmować. Przed laty, jadąc metrem w Mexico City – zatłoczonym, bo miasto ludne, około 25 milionów mieszkańców – zdumiałem się widząc, jak publika gremialnie pogrążona była w lekturze nawet czasem dość opasłych książek. Zdumienie moje jednak się spotęgowało, gdy dostrzegłem, że studiowane z takim przejęciem księgi to komiksy. Nie mam nic przeciw komiksom, ale ta przygoda pozwoliła mi zrozumieć, dlaczego stacje metra w tym mieście poza nazwami „alfabetycznymi” posiadały nazwy wyrażane pismem obrazkowym: słońce, księżyc itd. Dziś myślę, że ujrzałem wówczas świat przyszłości.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.