Dziennikarz gazety studenckiej

Marek Misiak


Raz w miesiącu jeden dzień (praktycznie cały) poświęcam na rozwożenie po wrocławskich uczelniach bezpłatnego miesięcznika studenckiego. Odwiedzam zarówno instytuty Politechniki Wrocławskiej i Uniwersytetu Wrocławskiego, jak i Akademii Ekonomicznej, Uniwersytetu Przyrodniczego oraz Uniwersytetu Medycznego. Daje to pole do ciekawych obserwacji. Można dokonać szybkiego i pobieżnego przeglądu tego, jak władze różnych wydziałów podchodzą do inicjatyw studenckich i jaką mentalność mają w tej dziedzinie sami studenci. Generalna obserwacja jest jedna: im bogatszy instytut, tym mniej ma tablic do zawieszania plakatów nieuczelnianych. Stare, na ogół dość ubogie, instytuty nauk humanistycznych są bardzo gościnne: „O, tam jest tablica, mogą panowie powiesić plakat. Druga jest na piętrze. Gdzie rozkładać gazety? Gdzie panowie chcą: na parapetach, na ławkach, na blacie przy szatni, koło ksero”. W nowoczesnych, przeszklonych budynkach obsługa jest już znacznie mniej miła. Rozkładanie czasopisma w miejscach, gdzie gromadzą się studenci, bywa traktowane jak śmiecenie, a powieszenie plakatu to cała skomplikowana procedura. Nawet uzyskanie pieczątki biura promocji, czy innej tego typu komórki, nie gwarantuje sukcesu. Władze niektórych instytutów życzą sobie, aby wszelkie plakaty zostawiać u portierów, którzy je powieszą. Rezultat jest taki, że nawet, jeśli powieszą, to wtedy, kiedy reklamowane na plakacie wydarzenie już dawno się odbyło.

Zimny batonik

Nie piszę o tym wszystkim dlatego, by wylać na łamach „FA” swoje żale związane z pracą. Nastawienie władz konkretnego wydziału czy instytutu do takich spraw odzwierciedla w pewien sposób dość charakterystyczną tendencję. Uczelnia nie chce już dłużej być miejscem, wokół którego koncentruje się życie studentów; miejscem nie tylko nauki, ale także uzyskiwania informacji o tym, co dzieje się „na mieście”. Ma wyłącznie dostarczać usług edukacyjnych i ładnie wyglądać. Budynek uniwersytecki coraz bardziej przypomina biurowiec – studenci nie mają gdzie powiesić kartki z informacją o castingu do awangardowego spektaklu teatralnego, ale eleganckich gablot formatu A1 z reklamami batoników nie brakuje. Niektóre wydziały pozwalają na większą swobodę pod tym względem w klubach studenckich czy barach, ale i to nie zawsze. Można by tu wysunąć następujący argument: uczelnia wygląda dzięki temu estetyczniej, a student musi się wykazać większą samodzielnością w poszukiwaniu różnych możliwości zaangażowania poza studiami. Nie każdy student jest jednak tak przebojowy, nie każdy będzie wiedział, dokąd pójść czy na jaką stronę internetową wejść. Twierdzenie, że w takim razie sam jest sobie winien, ma w sobie coś z wcale nie tak rzadkiej, a przecież błędnej postawy: „Jeśli coś ci się nie udaje, to na pewno sam jesteś sobie winien – ty i tylko ty”.

Pochodzący z małej miejscowości student I roku może nie mieć na tyle odwagi, znalazłszy się w nowym mieście, wśród nowych ludzi, aby od razu wykazywać taką aktywność. Niektórych, bardziej przedsiębiorczych, skłoni to do poszukiwań, ale pozostali stracą, przynajmniej na jakiś czas, szanse na rozwój osobisty i poznanie nowych znajomych.

Gdzie indziej gromadzą się studenci, jeśli nie w budynkach, w których studiują? Nie jest takim miejscem ani żadne duszpasterstwo akademickie, ani żaden klub – we Wrocławiu, ani nigdzie indziej. Budynki uczelni stają się coraz nowocześniejsze, coraz bardziej komfortowe, ale niestety równocześnie coraz mniej „ludzkie”. Wyższej uczelni potrzebna jest elegancja i powaga, ale zarazem pewne „rozwichrzenie” tam, gdzie to możliwe. Tak, jak jedni pracownicy chodzą w garniturach, a inni w starych swetrach, tak samo w każdym gmachu powinny się znajdować miejsca będące swoistym studenckim Hyde Parkiem, gdzie student może zapoznać się z czymś innym niż obwieszczenie dziekana czy kolejna reklama. Na sterylne, zimne wnętrza przyjdzie jeszcze czas w życiu zawodowym.

Charakterystyczne jest to, że budynki starsze, czasem mocno zaniedbane, tętnią życiem również po zajęciach – studenci traktują je jako punkty zborne, organizują w salach spotkania stowarzyszeń studenckich, projekcje filmów czy po prostu siedzą na korytarzach i rozmawiają. Natomiast nowe budynki po zajęciach pustoszeją – studentów onieśmielają sterylnie czyste wnętrza i surowe spojrzenia obsługi. W starym budynku student nie boi się położyć się na ławce na korytarzu – stare mury są jak dobrotliwy dziadek, który pozwala niesfornemu wnuczkowi wyszaleć się w granicach rozsądku. Nowe kojarzą się raczej z biurowcem, gdzie nie wolno biegać ani głośno rozmawiać. A takie skojarzenie przenosi się na całą uczelnię – wydaje się ona młodemu żakowi zimna i nieprzyjazna. Nie oznacza to, rzecz jasna, że nie należy budować nowych gmachów – trzeba się starać je ożywić i ocieplić w oczach studentów.

Obciach i pragmatyzm

Równocześnie zaobserwować można bardzo różne reakcje studentów na wykładane w budynku ich wydziału czasopismo. Wielu bierze i czyta z mniejszym lub większym zainteresowaniem. Są również tacy, których bawi wyśmianie i samego wykładającego, i tego, co przyniósł. Niestety, postawa taka wśród studentów i licealistów jest coraz częstsza – postawa widza, który demonstruje brak zainteresowania czyjąś propozycją, wyśmiewa nieprzynoszące profitów działania innych. Żarty z wykładowców czy kolegów to normalne i dobre zjawisko, ale wyśmiewanie cudzych inicjatyw, zwłaszcza gdy ktoś poświęca swój czas za „Bóg zapłać”, świadczy już o złym pragmatyzmie: „Będę robił tylko to, co przyniesie mi korzyść, prestiż albo będzie przyjemne”. To nie znieczulica na cudzą krzywdę, tacy ludzie pomogą osobie niepełnosprawnej lub upośledzonej, ale chętniej zaangażują się w elitarną organizację studencką czy wejdą w towarzystwo nadające ton na ich roku niż zawitają do duszpasterstwa akademickiego, bo duszpasterstwo to księża i „obciach”.

Kilka dni temu odbyło się spotkanie rekrutacyjne do redakcji innego czasopisma, z którym również jestem związany. W sali ćwiczeniowej jednego z instytutów filologicznych zgromadziło się kilkanaście osób, głównie studentek polonistyki i anglistyki. Będąc pod wrażeniem kompetencji osób chcących dołączyć do zespołu, nie mogłem jednocześnie nie zauważyć, że w ciągu kilku lat zmieniły się motywacje. Gdy pięć lat temu trafiłem na kolegium redakcyjne wspomnianego na początku miesięcznika, większość publikujących w nim osób chciała po prostu „robić coś sensownego”, mieć poczucie, że są zaangażowane w coś ważnego i dobrego. Teraz wielu młodych adeptów dziennikarskiego rzemiosła nie ukrywa, że angażuje się głównie po to, by zdobyć doświadczenie i punkty do CV. Ja też staram się być w życiu pragmatykiem, ale taki otwarty pragmatyzm w każdej sytuacji budzi już mój opór.

Istnieją takie przedsięwzięcia, które – gdyby wszyscy byli aż tak bardzo pragmatyczni – nigdy by nie zaistniały. Przypomina to postawę człowieka, który przez 30 lat odejmował sobie od ust, żeby zbudować dom, a nie mieszkać w bloku. Ale kiedy ten dom już stoi, sfrustrowany 30 latami odmawiania sobie wszystkiego, taki człowiek nie jest już w stanie się nim cieszyć – spędzanie emerytury we własnym domu nie zrównoważy tego, co go ominęło, bo pieniądze i uwaga były skierowane na coś innego.

W takiej samej sytuacji mogą się znaleźć ci, którzy większość rzeczy robią dla CV – będzie ono wspaniałe, ale to wcale nie zapewni im szczęścia. Działając po to, by „być dla innych”, bez zastanawiania się, co powie na to przyszły pracodawca, czuję się znacznie bardziej wolny i w zgodzie z samym sobą. Chroni mnie to również przed frustracją, kiedy muszę zrezygnować z zaangażowania w jakieś przedsięwzięcie lub nie udaje mi się awansować w strukturze jakiejś organizacji, choć jestem tam zaangażowany już wiele lat.

Ostatnio wyremontowano również budynek, w którym mieści się redakcja miesięcznika. Oby zimny duch remontu nie wtargnął do pomieszczeń redakcji.