Biurowiec czy pałac? cz. II

Jan Kozłowski


Wszelka nowożytna władza pochodzi z pałacu, tej najważniejszej formy architektury monarchii absolutnej i tego symbolu władzy i panowania. Ministerstwo to spadkobierca pałacu. W PRL−u pałac pozostał synonimem władzy, ale „odebranej ciemięzcom i krwiopijcom” i oddanej ludowi. Dlatego gmach ministerstwa nie ucieknie od porównań z pałacem, jako formą architektoniczną, społeczną, kulturalną.

Hierarchia i jej symbole

Dziś minister, tak jak książę, rządzi, ale źródło jego władzy jest inne, a charakter panowania kadencyjny zamiast dożywotniego i dziedzicznego. Przepisy i procedury zastąpiły ceremoniał i etykietę w roli legitymizacji władzy, CV i konkurs – list rekomendacyjny i genealogię w staraniach o urząd, a budżet państwa – pieniądze płynące z własnych gospodarstw i dzierżaw. Nieuwarunkowany prawnie akt łaski pańskiej został zastąpiony władztwem procedur, a ikonografia, muzyka, zabawa i polowanie scedowały funkcje uprawomocnienia władzy na rzecz tekstu drukowanego w „Dzienniku Ustaw”. Socjalna zastąpiła księcia w roli osoby zatroskanej o problemy bytowe podwładnych. W pałacu dar był jednym ze spoiw społeczności dworskiej, miernikiem statusu, regulatorem relacji między ludźmi; w biurowcu – jest to czyn, nad którym zawisa podejrzenie o łapownictwo (jedynym prezentem wolnym od skojarzeń korupcyjnych są książki naukowe darowane ministrom). Salonowa konwersacja, pełna aluzji literackich, skrząca się ironią, paradoksem i wieloznacznością, w ministerstwie zanika. Tu prawnik i inżynier lepiej się czuje od poety. Rozporządzenie, tak jak i projekt mostu, nie ma prawa zawierać ukrytych znaczeń.

W pałacu i w biurowcu podkreśla się społeczną hierarchię, choć dziś słabiej niż kiedyś. W pałacu przestrzeganie hierarchii było niepomiernie bardziej kłopotliwe ze względu na wielość sprzecznych nieraz zasad, które należało brać pod uwagę witając się z gośćmi czy też rozsadzając ich przy stołach. O porządku witania oraz zajmowanych miejsc decydowało jednocześnie pochodzenie, pokrewieństwo z rodziną gospodarza, urząd, wiek, płeć, a od drugiej połowy XIX w. także majątek. Etykieta liczyła się niepomiernie bardziej niż dziś, a skutki pomyłki miały nieporównanie większe znaczenie. Obecnie pozycja w hierarchii urzędowej wyparła inne kryteria.

Pałac, podkreślając mocniej znaczenie hierarchii, dopuszczał jej chwilowe zawieszenie i odwrócenie podczas karnawału. Przez chwilę żebrak czuł się panem. Biurowiec ścieśnił karnawał do indywidualnego zjadania faworków podczas ostatków przed ekranem komputera.

Tak w pałacu, jak i w biurowcu miejsce w hierarchii ma swoje przestrzenne odwzorowanie. W biurowcu obowiązuje symbolika miejsca (tylko pomieszczenia ministra zamykają oś korytarza, jego zastępcy są ulokowani po bokach), wysokości (piętro władzy jest wyższe od pozostałych) oraz kubatury gabinetu do pracy. Atrybutem pozycji jest czarny fotel, miejsce do parkowania (przed głównym wejściem parkują ministrowie i dyrektorzy), obicie drzwi, parkiet zamiast wykładziny, sekretarka, służbowy laptop i komórka. Aranżacja pomieszczeń rozciąga się od godła narodowego nad szerokimi biurkami gabinetów ministrów aż po przypięte pinezkami fotosy dziewcząt w piwnicznej izbie ślusarza.

Pozycja dyrektora albo perspektywa awansu skłaniają do noszenia garnituru drogiego i w dobrym gatunku; straż nosi czarne spodnie i niebieskie koszule z epoletami. Przestrzeń społeczną pomiędzy strażnikiem a dyrektorem zajmują ludzie ubrani swobodniej. Wskaźnikiem statusu są także czarne teczki; poniżej szczebla dyrektora dopuszczalne są poręczniejsze plecaczki.

Wraz z awansowaniem w hierarchii urzędniczej kobiety zmieniają ubiór. Zakładają najczęściej szarą lub czarną garsonkę, która tuszuje ich cechy kobiece, upodabniając do ogarniturowanych mężczyzn.

Tylko minister i robotnik może sobie pozwolić (w ściśle określonych formach i granicach) na odejście od swojej roli i bycie sobą, tylko na tych dwóch przeciwległych biegunach hierarchii ma się (choć ograniczone) prawo do autoironii i dystansu do oficjalnej strony swojej funkcji. Sposób, w jaki z tego prawa korzysta minister, podszyty jest intelektualną grą, której brakuje robotnikom. W swoich przemówieniach minister Michał Kleiber trzymał się linii oficjalnej w kwestiach zasadniczych, ale nieraz sięgał po wszystkie odcienie humoru w sprawach mniej ważnych. Dyrektorzy i urzędnicy średniego szczebla mają pozostawać tożsami ze swoją rolą przez pełnych osiem godzin pracy.

W stosunku do podwładnych ministrowie stosują się do wzorca „asertywnej elegancji”, będącej odwrotnością niegdysiejszej „arogancji władzy”.

Dystans wobec roli

W kulturze pałacu panowała w pewnych okresach moda na zmianę kostiumu, na chwilowe „bycie kimś innym”, na przywdziewanie masek i przybieranie fikcyjnych imion. Moda ta z natury przeciwna jest kulturze biurowca. Gdy minister zawiesza na kołku swoją zawodową rolę, nawet po godzinach pracy, budzi to nieodmiennie sensację, a opowieść o takim zdarzeniu przechodzi do legend. Gdy minister Jan Krzysztof Frąckowiak przebrał się kiedyś podczas balu karnawałowego, długo i z podziwem opowiadano o tym niezwykłym fakcie na korytarzach ministerstwa. W opowieściach minister był przebrany raz za wilka, kiedy indziej za czarta, czarownika lub smoka wawelskiego.

Polski biurowiec bardziej od tego zachodniego boi się odstąpienia o krok od linii oficjalnej oraz od podstawowych znaczeń każdej urzędowej sprawy. Zachodni pozbył się tego lęku (co bynajmniej nie znaczy, że kpi z samego siebie). Konferencję na temat foresightu, organizowaną przez Finlandię w ramach unijnej prezydencji, otworzył kabaret, który sparodiował i wywrócił na nice wszystkie dominujące sztance myślowe na temat tego instrumentu prognozowania. Każdy, kto zabierał głos podczas konferencyjnych sesji, miał „w tyle głowy” inauguracyjną satyrę. W Anglii podobny kabaret wystąpił podczas wieczoru pożegnalnego po seminarium o wskaźnikach statystycznych nauki. Na odjezdne każdy uczestnik otrzymał pytajnik, który kwestionował wiedzę wyniesioną z seminarium.

Podobnej ekstrawagancji trudno się spodziewać w Polsce, choć może nadejdzie taka chwila. Czy większy lęk polskiej administracji tłumaczy się tym, że rodowód naszej kultury tkwi bardziej w chłopskiej chacie niż w pałacu arystokracji, trudno powiedzieć. Prezentowanie urzędowej linii bywa także środkiem samodowartościowania ludzi nie zawsze do końca pewnych swojej wiedzy oraz pozycji (nawet gdy nie mają podstaw do poczucia niższości), a dystansowanie się (kontrolowane i ograniczone) do pełnionej roli – sygnałem, że jest się kimś ponad nią (nawet jeśli to tylko gra).

Folklor się zmienił

Nazwy stanowisk w pałacu – podczaszy, podkomorzy, stolnik, odźwierny, łowczy, koniuszy – określały pełnione czynności. Nazwy stanowisk w ministerstwie są oderwane od charakteru wykonywanych zadań (nawet „specjalista” jest „specjalistą od wszystkiego” i może zostać przesunięty do pracy w innym departamencie). Tak jedne, jak i drugie zmieniały z biegiem czasu swoje znaczenie. Funkcje pałacowe przekształcały się w czysto tytularne i niezwiązane z obowiązkami. Stanowiska urzędnicze – podlegały stałej inflacji („główny specjalista” to dziś nie tytuł jedynego – głównego – specjalisty, tylko jednej z wielu osób zajmujących pozycję w dolnych rejonach środka hierarchii).

Zarówno przed wojną, jak i w okresie PRL pracownicy ministerstw (podobnie jak dawniej ludzie pałacu) nie byli reprezentatywni dla społeczeństwa. Przed wojną, gdyż pochodzili najczęściej z rodzin o wysokim statusie, byli wysoko wynagradzani i mieszkali w lepszych dzielnicach. Po wojnie, gdyż wzgląd na pochodzenie, nacisk ideologiczny (upartyjnianie) i niski prestiż powodowały, że praca w ministerstwie zdawała się atrakcyjna tylko dla ludzi z niektórych (na ogół tych niższych) warstw i grup społecznych. Dziś biurowiec, tygiel przetapiający na warszawiaków młodych ludzi z różnych warstw i regionów Polski, lepiej odzwierciedla przekrój społeczny kraju. Prestiż i atrakcyjność pracy wzrosły bardziej niż płace, ale przedwojenny korporacyjny ekskluzywizm i esprit des corps urzędnika państwowego nie wrócił.

Z chwilą dopływu w ostatnich latach ludzi młodszych, lepiej wykształconych i wywodzących się z wyższych warstw społecznych, środowiskowy folklor ministerstwa gwałtownie się zmienił. Upadły zwyczaje towarzyskie charakterystyczne dla administracji PRL, przeniesione z domów do „zakładów pracy”. Zanikł zwyczaj hucznego świętowania imienin, gdy solenizant w zamian za suto nakryty stół dostępował zaszczytu odebrania egzotycznego kwiatu, obcałowania przez ustawiony gęsiego w porządku hierarchii departament oraz spędzenia godzin na obowiązkowej konwersacji. Tak to wraz z odchodzeniem w przeszłość PRL zamarły też pewne pałacowe zwyczaje, które za pośrednictwem małych miasteczek wtargnęły w mury gmachu socjalistycznej dzielnicy rządowej. Podobnie w latach 90. zanikła staropolska sztuka toastu, wznoszonego podczas wieczerzy z gośćmi z zagranicy. Podtrzymana w środowisku RWPG, nie przeżyła reorientacji polskiej polityki zagranicznej.

Bufetowa i niewidzialni

W pałacu życie kręciło się wokół księcia, książę był pałacu symbolem, uosobieniem, twarzą, duszą i siłą sprawczą. Jego życie było zawsze na widoku: ciekawscy patrzyli, jak był ubierany i obserwowali, jak podnosił do ust łyżkę podczas obiadu. W biurowcu sprawy nie są takie proste.

Najłatwiej rozpoznawalną twarzą ministerstwa jest bufetowa, będąca zarazem właścicielką i szefową stołówki. Jest ona poza wszelką konkurencją, daleko za nią znajduje się kasjerka (odkąd pensje przelewa się na konto), kadrowa, lekarka, pielęgniarka, a nawet strażnicy. Popularność szefowej bufetu nie da się porównać z popularnością nikogo innego; odwiedza ją dziennie kilkaset osób, podczas gdy nawet najbardziej oblegani dyrektorzy przyjmują w ciągu dnia nie więcej niż kilkanaście. Za samą przyjemność zamienienia z nią jednego zdania (złożenia zamówienia) trzeba zapłacić, a w dodatku zjeść obiad i odstawić naczynia. Jej szeroką, opaloną i uśmiechniętą twarz zna w budynku niemal każdy.

Natomiast „władza jest niewidzialna” nie tylko w takich znaczeniach, o jakich mówi socjologia polityki.

Życie każdego ministerialnego pracownika jest rozpięte pomiędzy kadrowcem a sekretarką. Ten pierwszy, określany w rozmowach nazwą funkcji, choć ma się na myśli konkretną osobę, z urzędu uosabia chłód bezosobowych regulacji. Ta druga, nazywana panią Hanią, Zosią lub Beatą, jest wcieleniem albo urzędowej oficjalności (bardzo rzadko), albo rodzinnego ciepła (najczęściej). Sekretarka przenosi zachowania domowe na urząd. W zależności od relacji wieku, wzajemnej sympatii lub chwilowego nastroju kolega z departamentu jest pani Hani mężem, którego karci, synem, któremu matkuje, kumplem albo teściem. Tak to pod dachem jednej instytucji spotykają się ze sobą „społeczeństwo” (Gesellschaft) i „wspólnota” (Gemeinschaft), analitycznie rozdzielone przez Ferdinanda Tönniesa i traktowane jako sukcesywnie następujące po sobie fazy rozwoju społecznego.

W wielu ministerstwach szef pionu administracji stara się, aby między kadrą kierowniczą panowały stosunki nieformalne, a w relacjach dyrektor – pracownik bardziej formalne. Służą temu m.in. obozy integracyjne dla ministerialnej starszyzny. Dyrektorzy są najczęściej ze sobą na „ty”, podczas gdy w stosunku do podwładnego używają formy „pan, pani”. Ta asymetria relacji była jedną z najbardziej charakterystycznych cech pałacu. Życie na ogół koryguje jednak te starania, wprowadzając w departamentach więcej nieformalności także i w kontaktach hierarchicznych. Sprzyja temu fakt, że coraz częściej szef i jego podwładny są młodzi i należą do tej samej grupy wiekowej.

Jednym ze znamion skostnienia administracji rządowej u schyłku PRL była wysoka średnia wieku personelu na wszystkich szczeblach urzędniczej hierarchii. Nie zmienił tego Komitet Badań Naukowych. W kolejnym wcieleniu – Ministerstwa Nauki i Informatyzacji – w roku 2003 urząd gwałtownie odmłodniał. Po pokoleniu 60−latków nastała generacja 20− i 30−latków. Zmianie towarzyszyła reorientacja ideologii: młodość nieskalana PRL−em zamiast doświadczenia, „kultura prefiguratywna” (starzy uczą się od młodych) zamiast „postfiguratywnej”. W taki sposób biurowiec oddalił się od pałacu, dla którego uosobieniem cnót był wiek dojrzały.

Dr Jan Kozłowski, specjalista w dziedzinie polityki naukowej, pracuje na Wydziale Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego. Trzecia część eseju w następnym numerze.