Prawda, ale jaka?

Leszek Szaruga


Tegoroczna nagroda im. Józefa Mackiewicza przyznana została ks. Tadeuszowi Isakowiczowi−Zaleskiemu za książkę „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej”. Jest to typowa praca historyczna, oparta na sumiennym badaniu źródeł, raczej sprawozdawcza niż osądzająca. Literatura to raczej przaśna, lecz w końcu nie o lotność pióra tu chodzi, lecz o odtworzenie stanu faktycznego. Tym razem stan to raczej smutny, lecz nie sadzę, by odczytywanie wyników tych badań było lekturą porywającą. Niedawno zresztą brnąłem z mozołem przez 1000−stronicowy raport Joachima Walthera „Sicherungsbereich Literatur. Schriftsteller und Staatssichercheit in DDR” – monotonia opisywanych wydarzeń ma swój odpowiednik w oczywistości wysnutych na ich podstawie konstatacji. Oczywiście, zawsze w takich utworach, przynajmniej dla niektórych odbiorców, interesujące są „smaczki” towarzyskie, owe zdumiewające odkrycia, iż ten lub ów współpracą się pohańbił. Zresztą różnie to bywało. Ostatnio ze wzruszeniem usłyszałem z ust wytrawnego dziennikarza, iż Michał Boni przyznał się do współpracy z bezpieką. Otóż jedyne, do czego się Boni przyznał, to podpisanie papieru o podjęciu współpracy, natomiast temu, jakoby rzeczywiście współpracował, stanowczo zaprzecza.

Jest rzeczą oczywistą – i można to wiedzieć bez studiowania setek akt – iż środowisko księży od samego początku władzy komunistycznej w Polsce było szczególnie narażone na bezpieczniackie manipulacje. Bez zagłębiania się w pożółkłe papiery można też z góry założyć, że wielu księży współpracę – w mniejszym lub większym zakresie – podjęło; pokusy i szantaż czynią swoje. Jak pisał Herbert w „Potędze smaku”: „Kto wie, gdyby nas lepiej i piękniej kuszono...”. Cóż, jednych kuszono na ich miarę, innych nieporadnie i wystarczyła „odrobina niezbędnej odwagi”, by pokusom nie ulec. Teraz, gdy już wiemy tyle, ile wiedzieć potrafimy – a przecież pamiętać należy, że wiele dokumentów bezpowrotnie zniszczono – możemy się zastanawiać nad tym, czy wielu pokusom i szantażom się poddało, czy przeciwnie – niewielki procent. Można się też zastanawiać nad tym, co z tego wynika: czy jako społeczność raczej zdaliśmy egzamin, czy też go nie zdaliśmy.

Jedno jest pewne – żyjemy. A jeśli jest wśród nas owych dziesięciu sprawiedliwych, to wystarczy. Tym bardziej – o czym wiemy wszak doskonale – że jest ich więcej niż tylko dziesięciu. I to właśnie oni określają to, kim jako społeczność jesteśmy. Co nie znaczy, iż cień historii należy ignorować, gdyż uwolnić się odeń nie sposób. I zastanawiam się nad tym, jak wiedzę o nim spożytkować, by raczej dobru niż złu miała służyć. Tym bardziej iż „tamte czasy” coraz od nas są dalsze, a ludzie wchodzący dziś w życie publiczne coraz mniej są rewelacjami ówczesnymi zainteresowani – to dla nich często przeszłość tak zamierzchła, iż nie czują się jej bezpośrednimi spadkobiercami. Jeśli już coś z niej dla siebie pragną ocalić, to raczej to, co buduje, a nie to, co niszczy dobre samopoczucie. Tak przynajmniej wynika z moich rozmów ze studentami, choć może nie mam szczęścia do właściwych rozmówców. Jedno jest pewne: o wiele więcej prac historycznych dotyczących II wojny światowej poświęconych było badaniom sukcesów konspiracji niż donosom słanym nie tak znów rzadko do gestapo czy działaniom szmalcowników (a wiadomo skądinąd, iż AK miała specjalną komórkę wyłapującą w miarę możliwości na poczcie owe donosy). W tym kontekście to pieczołowite skupianie się na materiałach dokumentujących podłość lub tylko słabość ludzką w nieludzkich okolicznościach wydaje się być samo w sobie interesującym problemem badawczym.

Zapewne zwolennicy owych badań i dociekań odpowiedzieliby na to, iż chodzi o historyczną sprawiedliwość. Lecz historia nie jest domeną sprawiedliwości. Nawet w najdrobniejszych swoich epizodach pozostaje ona niejednoznaczna i nie ma możliwości zadekretowania jedynie słusznych odczytań dostarczanych przez przeszłość dokumentów. Dość przeczytać znakomity tekst Józefa Mackiewicza o zastrzeleniu przez AK poety i eseisty Teodora Bujnickiego czy – by jeszcze sprawę pogmatwać – przedrzeć się przez dokumentację „sprawy Mackiewicza” oskarżanego o współpracę z Niemcami. I dalej, by sięgnąć w historię głębiej, można deliberować nad argumentami ważonymi przez strony w „sprawie Mochnackiego” czy w „sprawie Brzozowskiego”. Historia jest przestrzenią dialogu, czasem ostrego, ale zawsze dotyczącego współczesności. Rozmówcy wypowiadają się o przeszłości po to między innymi, by w niej osadzić swe racje w ocenie dnia dzisiejszego. Inaczej widzą Powstanie Warszawskie zwolennicy mitu martyrologicznego, dla których stanowi on rdzeń polskiej tożsamości, inaczej ci, którzy uważali decyzję o jego wywołaniu za czyn nierozważny bądź nawet zbrodniczy, choć brali w nim dzielnie udział – a znam takich.

Zastanawiam się, co leży u podstaw przyznania nagrody Mackiewicza ks. Zaleskiemu. Zważywszy na niesprzyjające jego pracy okoliczności, nagrodzona została konsekwencja. W ogólnych kategoriach ta praca – dla mnie przynajmniej – wnosi niewiele: dokumentuje tezy, które można sformułować bez znajomości akt IPN. Ujawnia słabość poszczególnych księży. Ale dodatkowo ukazuje – i w tym jej wartość – odporność, a nawet heroizm innych. I może to ostatnie najbardziej jest interesujące. Nie ulega bowiem wątpliwości, że tylko prawda jest ciekawa. Jeśli w dodatku jest to prawda piękna, a nie brzydka, wówczas wydaje się też budująca. I dla tych pięknych prawd warto zagłębiać się w akta IPN, a nie redukować je jedynie do materiałów demaskujących zło.