Odpowiedzialność zbiorowa

Piotr Müldner−Nieckowski


Odpowiedzialność zbiorowa to nie tylko karanie ogółu za przewinienie jednostki. To także pojemny cień, w którym ukrywają się winowajcy.

W jednym z moich tekstów dotyczących poprawności językowej pojawił się w druku zwrot „poddać w wątpliwość”. W maszynopisie jednak było poprawnie: „podać”. Co za przykrość! Wiem, że tej zmiany nie dokonał redaktor prowadzący dział, bo to on pierwszy po wydrukowaniu zauważył ten błąd i natychmiast porównał z oryginałem. Więc kto? Jak znam życie, poszukiwanie winnego niewiele da, ponieważ winien jest chochlik drukarski, który mimo zmian w technologii istnieje nadal i dobrze się ma. Myślę więc, że wystarczy przypomnienie z naciskiem, że w wątpliwość się podaje, a nie „poddaje”. Jedna literka „d”, a taki kłopot! Jedna literka decydująca o honorze autora, ale chochlik, który ten honor pomniejszył, pozostaje w ukryciu.

Poddawać można pod coś, ale nie w coś: poddaję pod osąd, poddaję pod rozwagę, poddaję pod głosowanie. Różnica między wyrazami podawać i poddawać polega nie tylko na ich budowie, ale przede wszystkim na znaczeniu. Jeśli mówiąc lub pisząc podajemy coś, to „formułujemy to, oceniamy, wskazujemy na cechę tego”. Jeśli jakąś rzecz, osobę lub pojęcie poddajemy, to „czynimy przedmiotem jakiegoś działania”. Wątpliwość nie jest działaniem, ale formułą, opinią, stanem, więc można w nią tylko podawać.

Warto się zastanowić nad mechanizmem takich pomyłek. Swego czasu na łamach „Rzeczpospolitej” wybuchła dyskusja na temat obcych znaków literowych w nazwiskach Polaków – likwidować te znaki czy pozostawić bez zmiany? Jako główny argument przemawiający za likwidacją podawano problem polskości Polaków i pisano, że skoro mówimy o polskości, to należałoby zlikwidować wszystko, co obce. Kryterium, jak widać, ksenofobiczne. W ten sposób trzeba by usunąć takie wyrazy jak „stół” lub „matka”, których źródła wcale nie są polskie. Zaprotestowałem przeciwko usuwaniu tych literek lub zamianie na jakieś inne. Rzecz była na czasie, bo na Litwie właśnie trwała kampania przeciwko polskim znakom w nazwiskach ludzi tam mieszkających. W moim nazwisku występuje litera „ü”, zwana z niemiecka u−umlaut, w tysiącach innych nazwisk Polaków znajdują się znaki z różnymi niepolskimi akcentami, ptaszkami, ogonkami i kreseczkami. Dyskutanci nie zastanowili się, że wszystkie te akcenty i ogonki są polskie przez to, że występują w nazwach polskich, tak jak polskim wyrazem jest weekend, który piszemy i wymawiamy po angielsku, albo a` propos, który piszemy (koniecznie z akcentem) i wymawiamy po francusku. Nazwiska pochodzenia obcego są polskie przez to, że noszą je Polacy. Napisałem, że chciałbym, żeby nie zmieniano mojej nazewniczej własności i pozostawiono po wsze czasy Müldner, a nie przerabiano na jakieś Muldner, Mildner czy Mueldner. Nie interesuje mnie to, że urzędnik nie potrafi w komputerze znaleźć litery „ü”. Niech się tej prostej czynności zwyczajnie nauczy, samoszkolenie zajmie mu minutę. Należy przytrzymać klawisz ALT i na klawiaturze numerycznej wstukać numer 129 albo po prostu w menu edytora tekstowego znaleźć funkcję „wstaw / symbol (znak)” i odszukać odpowiednią literę. Tak napisałem.

I co robi ktoś (do dziś nieznany) w redakcji „Rzeczpospolitej”? Wszystkie „ü” zmienia mi na „ue”, czyniąc całą wypowiedź bezwartościową i przy okazji, pewnie niechcący, mnie ośmieszając. Tak zmieniano mi w różnych tekstach liczne wyrażenia, na przykład sensu stricto na błędne „sensu stricte”, odnośnie do czegoś na urzędnicze „odnośnie czegoś”, pisać wielką literą na niepoprawne „pisać z wielkiej litery”, albo usuwano przecinki przed i to i wstawiano między mimo a że. Powiemy: groza! Skąd się to bierze? Czy tylko z nieznajomości języka?

A więc to „ktoś w redakcji albo w pracowni składu”. Po prostu chochlik drukarski, czyli nikt. Tu działa odpowiedzialność zbiorowa, w której jednostki skutecznie się ukrywają. Z jednej strony są zbyt leniwe, żeby sprawdzić w słowniku albo – w wypadku obcych znaków – w instrukcji komputera, z drugiej czują się w dużym stopniu bezkarne, wreszcie są na tyle butne, że bez zastanowienia poprawiają na „swoje gorsze”, uważając je za lepsze.

Ten typ odpowiedzialności gnębi nas od zawsze. Kiedy jest mowa o dręczących nas bezsensownych przepisach podatkowych, prasa nie pisze o ludziach, którzy są za to odpowiedzialni, ale używa zagadkowego określenia „fiskus”. Fiskus, czyli wszyscy i nikt. Tajemnicza postać, duch jakiś bez nazwiska.

Nie wiemy, kto po raz tysięczny wpada na pomysł, żeby do dokumentacji czynności urzędowych konieczne było załączanie niezliczonej liczby niepotrzebnych zaświadczeń. Mówi się wówczas, że to „ustawa”, „sejm”, „rząd”, „władza”, „prawo” i tak dalej. A przydałoby się dokładniej, ściślej. Mimo wszystko nie robią tego krasnoludki, ale konkretni ludzie. Niechby wyszło na jaw, że zmiany w ustawie zażądał ten a ten, a przepis napisał i wydał taki a taki. Niechby się zaczął tłumaczyć i może nareszcie wstydzić. Gdyby się zawstydził, to może przypomniałby sobie, że nie jest na tym świecie najmądrzejszy.

e−mail: pmuldner@mp.pl