Dobro czy towar?

Wojciech Cellary


Do odpowiedzi na to trudne pytanie niezbędne jest skrótowe przypomnienie podstawowych zasad rządzących gospodarką wolnorynkową. Wytworzenie każdego produktu (towaru lub usługi) wymaga poniesienia kosztów. Te koszty muszą być zawarte w cenie produktu oferowanego na wolnym rynku. W tej cenie musi też być zawarty zysk, z którego jest finansowany rozwój. Wolność rynku, powodująca konkurowanie ze sobą wielu podmiotów gospodarczych oferujących zbliżone produkty, gwarantuje, że duża część zysku będzie inwestowana w rozwój – obniżenie kosztów produkcji towarów i świadczenia usług, poprawę ich funkcjonalności i jakości oraz tworzenie nowych produktów. To rozwój jest wartością, dla której należy chronić wolny rynek.

Mechanizm zniszczenia wolnego rynku lub jego sektora jest następujący. Pewien podmiot gospodarczy oferuje na rynku produkt poniżej kosztów wytworzenia, finansując go ze środków pochodzących z innych źródeł niż zysk z jego sprzedaży. Takiej nieuczciwej konkurencji żaden podmiot gospodarczy utrzymujący się ze sprzedaży tego produktu nie może sprostać, więc bankrutuje, co najmniej w odniesieniu do tego produktu. Na rynku pozostaje monopolista, który może bezkarnie, bo bez presji konkurencyjnej, po pierwsze – dyktować cenę, po drugie – zaniechać rozwoju. To drugie jest szczególnie szkodliwe społecznie, więc zadaniem państw, Komisji Europejskiej, WTO itp. jest zapobieganie takim przypadkom – co często ma miejsce. Szczególnie kontrowersyjne jest ingerowanie państw w wolny rynek przez dotowanie wybranych produktów. Sporadycznie takie interwencje – motywowane najczęściej interesem pracowniczym – są dopuszczalne, i w Unii Europejskiej, za specjalną zgodą Komisji Europejskiej, mają miejsce. Jednak stałe dotowanie wybranych produktów lub usług jest zawsze gospodarczo niszczące. Sukces produktu lub usługi w warunkach finansowania rynkowego oznacza duże zyski, które mogą być przeznaczone na dalszy rozwój. Sukces produktu lub usługi w warunkach subwencji oznacza natomiast dziurę budżetową, której nie ma czym załatać, co w konsekwencji zamiast do rozwoju prowadzi do frustracji.

Dwie racje

Powyższe zasady i mechanizmy obowiązują w odniesieniu do wszystkich produktów, także niematerialnych produktów opartych na wiedzy. W gospodarce opartej na wiedzy – do takiej zmierzamy – wiedza jest oferowana w formie określonych produktów na rynku, do których stosują się te same prawa ekonomii, co do wszystkich produktów. Jednocześnie wiedza nie przestaje być dobrem szczególnym – od posiadanej wiedzy zależy bowiem w dużym stopniu jakość życia osobistego i społecznego każdego człowieka. Dlatego w odniesieniu do wiedzy mamy do czynienia z konfliktem racji.

Z jednej strony należy jak najszerzej upowszechniać wiedzę w społeczeństwie, niezależnie od zamożności ludzi, co przekłada się na finansowanie rozwoju wiedzy i dostępu do niej ze środków publicznych, czyli z podatków. Ta racja dominowała w XX wieku w epoce społeczeństwa industrialnego. Należy jednak pamiętać, że w społeczeństwie industrialnym zaledwie kilka procent ludzi miało wyższe wykształcenie i pracowało w sferze szeroko rozumianego rozwoju i upowszechniania wiedzy. Wobec ich małej proporcjonalnie liczby i niezbyt szybkiego rozwoju wiedzy, państwo było w stanie podołać wysiłkowi sfinansowania wykształcenia tych ludzi i w dużym stopniu ich pracy.

Natomiast w XXI wieku, w Polsce, aż 50 proc. młodych ludzi studiuje i uzyska wykształcenie wyższe. Zatem w niedalekiej przyszłości połowa społeczeństwa będzie chciała zarabiać na życie: badając, ucząc, konsultując, doradzając, konstruując, wdrażając itp., czyli świadcząc usługi oparte na wiedzy. Ze względu na rozmiar zjawiska, w żadnym wypadku takich aspiracji młodego pokolenia nie sfinansuje państwo z podatków. Z podatków nie sfinansuje się też rozwoju wiedzy na miarę potrzeb. Musi zatem dojść do utworzenia gospodarki opartej na wiedzy, w której wiedza będzie towarem rynkowym, finansowanym przez jej konsumentów. I to jest ta druga racja – traktowanie wiedzy jako towaru rynkowego ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Należy podkreślić, że te dwie racje nie wykluczają się całkowicie. W gospodarce rynkowej opartej na wiedzy pewne obszary rozwoju i upowszechniania wiedzy powinny być finansowane przez państwo i oferowane społeczeństwu bezpłatnie. Pozostaje jednak pytanie, które obszary? Bo z pewnością nie wszystkie.

Stymulacja i blokada

Rozważmy powyższy problem na konkretnym przykładzie: treści wykładów dla studentów szkół wyższych. Istnieje pomysł, aby państwo wynajęło najlepszych nauczycieli akademickich z różnych dziedzin, w szczególności najnowocześniejszych, takich jak informatyka, zapłaciło im za przygotowanie wykładów dla studentów i odstąpienie praw autorskich, a następnie udostępniło te wykłady w Internecie każdemu chętnemu. Na gruncie starej filozofii sprzed gospodarki opartej na wiedzy pomysł wygląda na znakomity. Nie każdy nauczyciel akademicki jest przecież wybitny. W polskich warunkach ogromnego wzrostu liczby studentów, przy niewielkim wzroście liczby nauczycieli akademickich, wielu – niestety – naucza nie tego, co naprawdę umie, czyli niezgodnie ze swoją specjalnością naukową. Wystarczy wspomnieć przedstawicieli różnych dziedzin nauki, świetnych w swoich dyscyplinach, którzy nieświetnie nauczają informatyki tylko dlatego, że młodzież chce się uczyć informatyki, a nie czegoś innego. Gdyby upierali się przy nauczaniu przedmiotów ze swoich dziedzin, to po prostu zabrakłoby dla nich pracy. Dla takich wykładowców pomysł jest znakomity – „gotowiec” z wykładów, przygotowany przez prawdziwych specjalistów. Tylko wziąć, stanąć przed studentami i czytać, dodając trochę słownego rozcieńczalnika.

Z punktu widzenia gospodarki opartej na wiedzy powyższy pomysł ma charakter nieuczciwej konkurencji i nieuprawnionej ingerencji państwa w wolny rynek. Jaki właściciel podmiotu gospodarczego działającego na rynku naukowo−dydaktycznym, jakim jest np. niepubliczna szkoła wyższa, myślący racjonalnie, czyli kierujący się rachunkiem ekonomicznym, zainwestuje w przygotowanie oryginalnych wykładów, skoro uznane, darmowe „gotowce” są w Internecie? W dodatku, gdyby te gotowe wykłady zostały zatwierdzone przez jakiś państwowy organ nadzoru, np. Państwową Komisję Akredytacyjną, to jest drugi niezwykle ważny powód, aby nie inwestować w oryginalne wykłady – ryzyko. Po co ryzykować i narażać się na ewentualne uwagi PKA co do wykładanych treści, jeśli można bez żadnego ryzyka użyć wykładów dostępnych w Internecie? Ten argument dotyczy w równym stopniu szkół publicznych i niepublicznych. W efekcie mamy koniec rozwoju – nikt racjonalnie myślący nie będzie rozwijał tych wykładów, więc w konsekwencji studenci w całej Polsce będą nauczani tych samych treści, w krótkim czasie przestarzałych. To się ma nijak do wymagań oryginalności i innowacyjności stanowiących istotę gospodarki opartej na wiedzy.

Oferowanie w Internecie darmowych wykładów sfinansowanych przez państwo ma sens tylko w odniesieniu do tych przedmiotów, które i tak się już nie rozwijają. Jeśli w Internecie znajdzie się dobry wykład na temat systemu dwójkowego, który każdy student informatyki musi znać, ale który jest zamknięty i nie rozwija się – to świetnie. Jeśli jednak ktoś umieści w Internecie niedościgły wzór wykładu z usług sieciowych rozwijających się jak szalone, który stanie się darmowym standardem de facto i zablokuje rozwój wykładanych treści – to źle. Państwo powinno w odniesieniu do takich przedmiotów stymulować rozwój, a nie blokować go. Zatem powinno dbać o wysoki poziom konkurencji i zróżnicowanie treści oraz o konfrontację poglądów różnych wykładowców w celu pobudzenia innowacyjności i zapewnienia rozwoju. Powinno także zapewnić możliwości uzyskiwania dochodów z takich wykładów jako produktu rynkowego, bo dopiero ten zysk jest gwarantem i motorem rozwoju.

W interesie społecznym państwo powinno popierać utworzenie rynku, na którym handluje się materiałami i metodami dydaktycznymi. Na takim rynku powinny być dostępne nie tylko treści wykładów i ćwiczeń, ale również wyposażenie laboratoriów w specyficzne narzędzia dydaktyczne, sprzętowe i programowe, a także usługi oparte na wiedzy, takie jak konsulting, monitoring i asysta, przeznaczone dla osób, które zamierzają lub rozpoczynają wykłady danego przedmiotu informatycznego. Przedmiotów informatycznych nie można bowiem nauczyć się inaczej niż wylewając pot i łzy na klawiaturę podczas samodzielnego implementowania różnych rozwiązań. Potu i łez będzie mniej, jeśli zostaną wylane pod okiem kogoś doświadczonego. Dlatego najpierw odpowiednie usługi oparte na wiedzy w tym zakresie powinien kupić nauczyciel akademicki przygotowujący się do prowadzenia nowego przedmiotu, a dopiero potem student studiujący pod okiem tego nauczyciela. Oprócz gwarancji wysokiego poziomu wiedzy, takie podejście ma tę zaletę, że umożliwia osobom wchodzącym na obszary nowej dla nich dziedziny wnieść do niej swój oryginalny wkład, oparty na ich nieinformatycznym doświadczeniu, albo oferując na zasadach rynkowych dotychczasowym dostawcom wiedzy współpracę nad nowymi, wzbogaconymi produktami i usługami, albo konkurując z nimi wypuszczając na rynek własne produkty. Dokładnie o to chodzi w gospodarce opartej na wiedzy, która ma wygenerować miejsca pracy dla połowy społeczeństwa.

Reasumując, państwo polskie z pieniędzy podatników powinno wspierać rozwój w sektorze gospodarki opartej na wiedzy chroniąc konkurencję, np. stymulując powstanie elektronicznej giełdy innowacyjnych materiałów i usług dydaktycznych, a nie blokować rozwój finansując umieszczenie darmowych wykładów w Internecie.

Prof. dr hab. inż. Wojciech Cellary, informatyk, pracuje w Katedrze Technologii Informacyjnych Akademii Ekonomicznej w Poznaniu.