Archiwum bez X

Paweł Koteja


Kolejne odcinki „archiwum” pana Marka Wrońskiego zawsze czytałem z zainteresowaniem, które można by nazwać niezdrowym – by nie rzec: perwersyjnym. Ani śladu takiej emocji nie wzbudzają jednak we mnie teksty skądinąd świetnych publicystów, którzy z wyraźnym zaangażowaniem piętnują patologie w świecie akademickim, ale starannie omijają przy tym jakiekolwiek informacje, które by mogły wskazać, o którą konkretnie uczelnię, który zakład, którego kierownika chodzi... Weźmy, ot, wrześniowy numer „FA”. Pan Leszek Szaruga przedstawił „na marginesach nauki” historię, która mogłaby być wstrząsająca – działania kierownika zakładu cenzurującego publikacje swoich podwładnych ze względu na zgodność z ortodoksją katolicką. Napisałem mogłaby, bo nie jest. Nie jest, bo autor starannie ominął wszystkie szczegóły, które by mogły ją uwiarygodnić – nie wiadomo kto, gdzie, kiedy... Niektórzy po przeczytaniu pokiwają smętnie głowami nad tym, jak to jest u nas zaściankowo i jak się fundamentaliści panoszą, a paru innych może uzna, że to wyssana z palca antyklerykalna propaganda. Większość tylko wzruszy ramionami. Nic z tego tekstu nie wyniknie, nawet w lokalnej skali, bo uderzenie w stół nie dość energiczne było, by się jakieś nożyce odezwały. Może nawet piętnowany kierownik się nie rozpozna, a jeśli się rozpozna, to odczyta tekst jak kojący sygnał: „najwyraźniej mam tak silną pozycję, że nikt nie śmie mnie tknąć.” Chciałbym się mylić.

W tym samym numerze „FA” Marek Wroński przedstawił autora prostego sposobu na pomnażanie „dorobku” poprzez wstawianie swojego nazwiska do kserokopii cudzych, gotowych publikacji. O ileż to prostsze od mozolnego przepisywania kawałków cudzych tekstów i żmudnego pokonywania całego procesu prowadzącego do publikacji plagiatu. Kapitalne, poruszające i pouczające. Nie chodzi nawet o to, że ktoś na taki pomysł wpadł, ale że niemal mu się udało osiągnąć zamierzony cel. Gdyby nie to, że pan Wroński podał nazwiska, nazwę katedry i uczelni, sądziłbym, że to zwykła ściema. Ale podał, więc nie mogę zignorować wwiercającego się w mózg pytania: jakim cudem ktoś w ogóle mógł sądzić, że mu się uda? A może, wręcz odwrotnie, to bułka z masłem i licznym innym się udaje? Włos się od razu jeży na głowie, ciśnienie krwi rośnie. Nie wyobrażam sobie dziekana czy kierownika zakładu, który po tym „donosie” nie zadałby sobie pytania: a czy u mnie przeszedłby taki numer?

Tak więc życzę panu Wrońskiemu powodzenia. Tak dalej trzymać, kropla drąży skałę.

Azyl dydaktyczny

Ale po tym wstępie przyznać też muszę, że dreszczyk, jaki odczuwam przy czytaniu kolejnych odcinków „archiwum”, staje się jakby mniej intensywny. Nie chodzi o to, że ostatnio opisywane przypadki są same z siebie mniej ciekawe. Wręcz odwrotnie, ten genialny w swej prostocie numer z podmianą nazwiska na kserokopii gotowej publikacji przebija chyba wszystkie poprzednio opisane. Chodzi raczej o to, że historia ta wpasowuje się do „wzorca” wyłaniającego się z kolejnych przypadków. Pomijając mniej istotne szczegóły odnieść można wrażenie, że opisywane są wielokrotnie te same przypadki.

Po pierwsze, wydaje mi się, że w opisanych aferach plagiatorskich nadreprezentowane są dziedziny związane z dydaktyką. Nawet w sprawie dotyczącej mechaniki traktorów (czy czegoś w tym rodzaju) plagiatorska rozprawa dotyczyła nie mechaniki traktorów jako takiej, a „metodyki nauczania mechaniki traktorów” (albo jakoś podobnie). Zastrzegam, że to wrażenie oparte na niesystematycznej lekturze kolejnych odcinków „archiwum”, a nie wynik porządnych analiz. Ale jeśli taka prawidłowość by się potwierdziła, to myślę, że jej przyczyny warte byłyby wnikliwszego rozważenia. Z jednej strony, dydaktycy – niejako z natury rzeczy – są do popełniania plagiatów predestynowani, skoro znaczna część ich tekstów przedstawia – siłą rzeczy – informacje wtórne. Może więc to tak z rozpędu... Ale może jest też i tak, że nie całkiem losowy jest dobór ludzi, których kariery idą w kierunku zajmowania się raczej dydaktyką chemii niż chemią jako taką, raczej dydaktyką mechaniki niż mechaniką? Czy nie jest przypadkiem tak, że katedry „dydaktyki”, „metodyki nauczania” itp. są miejscami, w których znajdują zatrudnienie ci, którym – z takich czy innych powodów – nie powiodło się w karierze naukowej, którym nie udało się dokonać odkryć na frontach rozwoju chemii czy mechaniki i zamiast tego piszą doktoraty i habilitacje o nauczaniu chemii albo mechaniki? Czy nie jest tak, że ściśle dydaktyczne etaty starszych wykładowców są w wyższych uczelniach raczej przystanią dla tych, którym się nie powiodło w nauce, niż ścieżką świadomie wybieraną przez ludzi obdarzonych szczególnymi uzdolnieniami i pasją nauczycielską? A jeśli tak jest, to się nie dziwmy.

Skrypciki, broszurki...

Po drugie, większość opisanych plagiatów dotyczy „dzieł”, o których z góry można powiedzieć, że mają mizerną, jeśli nie żadną, wartość naukową. To są zwykle jakieś skrypciki, jakieś broszurki, artykuły w lokalnych biuletynach, jakieś rozprawy habilitacyjne, których i tak nikt na świecie nie przeczyta. Nawet jeśli nie są po japońsku. A najlepszy dowód, że tak jest, to fakt, że plagiaty bywają odkrywane nieraz dopiero po wielu latach. Można by ze smutkiem powiedzieć, że takiego mamy diabła, na jakiego zasługujemy. W innych krajach nieuczciwość naukowa polega na podkradaniu wyników albo materiałów naukowych, które mogą być podstawą publikacji aspirujących do Nobla albo patentów przynoszących wielomilionowe zyski – jak w przypadku nieuczciwego wykorzystania szczepów wirusa HIV z konkurencyjnego laboratorium. Albo na nierzetelnym prowadzeniu eksperymentów, dotyczących kwestii o tak fundamentalnym znaczeniu, że cały świat wrze po ogłoszeniu wyników – jak w przypadku osławionej „zimnej fuzji”. Albo na fałszowaniu skamieniałości, które trafiały na okładki czasopism o wielomilionowych nakładach i – gdyby były prawdziwe – zmieniłyby poglądy na ewolucję ptaków czy ludzi (niejeden przypadek). Tymczasem u nas nieuczciwość naukowa polega najczęściej na tym, że jakiś nieudacznik przepisuje i ogłasza jako swój tekst, którego i tak niemal nikt nie przeczyta (poza studentami, dla których bywa to lektura obowiązkowa) i który jest bez jakiegokolwiek znaczenia dla rozwoju nauki.

Kluczem do ograniczenia plagi plagiatów w Polsce jest całkowite wyeliminowanie z oceny zarówno uczonych, jak i instytucji badawczych, artykułów i innych opracowań publikowanych w lokalnych czasopismach i przez lokalne wydawnictwa. Jeśli przestanie się taka twórczość „liczyć”, to zmaleje też ochota do jej kopiowania. Podobnie jak w wielu już krajach, jako rozprawy doktorskie powinno się przedstawiać cykle artykułów opublikowanych w poważnych, międzynarodowych czasopismach. Przy postępowaniu habilitacyjnym (o ile takie w ogóle ma sens) ocenie powinien podlegać cały dorobek publikacyjny, a nie przygotowana specjalnie na tę okazję rozprawa. A jeśli po takich zmianach dalej będą chętni, by kopiować czyjeś teksty i drukować je jako swoje w lokalnych pisemkach, ignorowanych zarówno przez świat nauki, jak i przez system formalnych ocen uczonych i instytucji – no to niech już sobie kopiują. I niech się takimi przypadkami kłopoczą raczej psychiatrzy niż prokuratorzy...

Dr hab. Paweł Koteja, prof. UJ, biolog, pracuje w Instytucie Nauk o Środowisku Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.