Zabłoccy

Magdalena Bajer


Pani dr hab. Agnieszka Zabłocka−Kos jest córką moich kolegów – ze szkoły i z wrocławskiej polonistyki. W pokoleniu wrocławian urodzonych z rodziców−przybyszów podtrzymuje akademicką tradycję, przede wszystkim ojca, ale i wcześniejszych antenatów, dziedzicząc po matce, pisarce i publicystce, sposób władania piórem. A matka, Janina Wieczerska−Zabłocka, na początku swojej ostatniej książki Moja babcia, Niemcy i wojna tłumaczy jasno, dlaczego zainteresowała się rodzinną historią: Zaczęłam nabierać przekonania, że „życie jest gdzie indziej”. W przeszłości. Że to życie moich rodziców i dziadków było życiem prawdziwym, bo życiem prawym, z zasadami, z celem. I jakże ciekawe, wręcz egzotyczne: przecież ich doświadczenie historyczne było przeciwieństwem naszego: z niewoli do niepodległości. My odwrotnie: z niepodległości wpadliśmy w świat przemocy hitlerowskiej, a zaraz po niej, po krótkiej chwili nadziei i złudzeń – w trujący totalitaryzm komunizmu.

Koźmin – Kraków – Wrocław

Pani Agnieszka pamięta dziadków, z wyjątkiem jednej babci, która zmarła podczas wojny, a także prababcię – bohaterkę matczynej książki. W Koźminie Wielkopolskim są tablice nagrobne przodków macierzystych z początku XVIII wieku. Najdawniejsze zdjęcie tych po mieczu pochodzi z połowy następnego stulecia, a dokumenty mówią o ich cudzoziemskich korzeniach.

W obu liniach są to tradycje mieszczańskie. W tej wielkopolskiej – bardziej zasiedziałe, choć prababka pani Agnieszki na prawie dwadzieścia lat wyjechała z mężem do Westfalii, gdzie prowadzili restaurację. Inni protoplaści mieli w Koźminie tartak i wytwórnię pasz, która produkowała na eksport. I dziadek i babcia „próbowali studiów”, ale nad radość z poznawania literatury na polonistyce przedłożyli biznes. Ich córka bez wahań poszła porzuconym tropem, dając mocny fundament polonistycznej tradycji rodziny. Z domu o wyraźnej mieszczańskiej tożsamości wyniosła przywiązanie do małej ojczyzny z jej lokalną społecznością, poczucie wobec niej obywatelskich powinności, ale i oczekiwanie solidarności wtedy, gdy członkowie społeczności jej potrzebują.

Ojcowska genealogia jest bardziej skomplikowana. Pani Agnieszka doszukała się informacji, że jeden z antenatów był oficerem armii napoleońskiej, który, poznawszy w Austrii przyszłą żonę Polkę, przywędrował w okolice Wadowic, żeby po galicyjskich peregrynacjach osiąść w Krakowie.

Prababcia mojej rozmówczyni wyszła za mąż za inżyniera, reprezentanta specyficznej dla ówczesnej Galicji warstwy ludzi śmiałych i skłonnych do ryzyka, z którym wyjechała do Ameryki. Jej córka, urodzona w Salt Lake City, poślubiła doktora praw, absolwenta Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Na fotografii z drugiej połowy XIX wieku widać prapradziadków i kilkoro dzieci. Potomkiem jednego z nich był Romuald Koppens, jezuita z Chyrowa i jeszcze jeden w rodzie Agnieszki polonista. Zajmował się i Piotrem Skargą, i Mickiewiczem, i Słowackim. Cytują go przedwojenne podręczniki. A w katalogu Biblioteki Jagiellońskiej córka polonistów wyszukała wcale liczne dziełka, głównie poetyckie, Leona Koppensa. Pisał je przed wyborem kariery dyplomatycznej. Szczególnym zrządzeniem losu został ostatnim konsulem polskim we Wrocławiu. Kiedy zamykał konsulat w 1939 roku, nie mógł przypuszczać, że potomkom przyjdzie urodzić się i żyć w tym mieście.

Janina Wieczerska myślała o studiach w Poznaniu, dokąd z Koźmina nie było daleko, a Stefan Zabłocki pewnie także znalazłby się w tamtejszym uniwersytecie, jako że rodzina niedługo przed wojną zamieszkała w stolicy Wielkopolski. Rodzice pani Agnieszki spotkali się jednak po wojnie we wrocławskim gimnazjum i po maturze razem poszli na... polonistykę.

Pośród książek i cytatów

Odznaczająca się znakomitą pamięcią matka każdą domową sytuację, każde zdarzenie czy okoliczność komentowała cytatami z literatury, a ojciec nie pozostawał dłużny, tylko źródła cytatów zmieniały się w zależności od tego, nad czym które z nich akurat siedziało. Dom pełen książek, wypełniony klimatem nieustannej lektury, miał źródła niewyczerpane.

Dalsze życiowe drogi polonistycznego małżeństwa kolegów rozdzieliły się, ale nie oddaliły zbytnio. Janka, po epizodzie redaktorskim w wydawnictwie Ossolineum, mając niewiele ponad trzydzieści lat, zadebiutowała powieścią Zawsze jakieś jutro z akcją umieszczoną w „naszej (także mojej) szkole”, ale portretującą całe pokolenie tych przybyszów z wielu stron, którzy zaczynali życie w sytuacji odwrotnej niż ich rodzice, przekonani, że zasadniczo je przemienią.

Córka powiada: Mama się rozdwoiła między dziennikarstwo i pisarstwo. To drugie dominowało w latach 1960−70. Dziennikarzem została przechodząc do „Odry”, gdzie później przez wiele lat była sekretarzem redakcji, ale ta praca podobna była (i jest) bardziej do zajęć badacza kultury, a zarazem obserwatora przemian cywilizacyjnych, niż do typowego „żurnalizmu”. Zbliżone doń były cykliczne felietony i komentarze w prasie gdańskiej, których publikowanie przerwał stan wojenny. Po roku 1989 pojawiły się znowu teksty Janiny Wieczerskiej na łamach „Dziennika Bałtyckiego”. Trzeci nurt i trzeci poziom jej pracy oraz zainteresowań, to uprawiana stale krytyka literacka.

Stefan Zabłocki jeszcze przed ukończeniem polonistyki podjął studia na filologii klasycznej i był między te dwie dziedziny również zawsze rozdwojony. Po przeniesieniu się do Gdańska, w roku 1976, prof. Zabłocki „zakładał” w tamtejszym uniwersytecie filologię klasyczną, a potem germanistykę. Własne badania poświęcił głównie łacińskim poetom polskiego Renesansu.

W nie bardzo wdzięcznych dla podobnego działania czasach, kiedy ze szkół wycofano lekcje łaciny, a językiem powszechnego porozumiewania stawał się angielski, włożył wiele trudu w utworzenie kierunku filologii klasycznej w Uniwersytecie Śląskim, a także polonistyki w Kolegium Nauczycielskim w Suwałkach, dokąd jeździł z Gdańska przez Warszawę, żeby młodym ludziom na rubieży umożliwić kontakt z europejskim dziedzictwem.

Powiedział kiedyś expressis verbis, że po latach pracy naukowej i napisaniu wielu prac nastał czas, kiedy trzeba organizować życie naukowe, tj. pomagać uniwersytetom w doskonaleniu i unowocześnianiu warsztatów badawczych. Zdaniem córki, przypłacił to przedwczesną śmiercią w roku 2001.

Śledząc ożywającą raz po raz dysputę o etosie inteligenckim, dopisuję do niej kolejne świadectwa z dziejów rodzin, w których ten etos trwa i owocuje. Dom wielkopolsko−galicyjski, a w drugim już pokoleniu Zabłockich – wrocławski jest świadectwem modelowym. Mieszczańskie cnoty najnaturalniej podporządkowano służbie, pojmowanej, choć nikt jej tak dziś nie nazywa, jako praca u podstaw – dla dobra innych i dla zasłużonej własnej satysfakcji.

Duża pętla

Od pani Agnieszki i jej młodszego brata Piotra rodzice wymagali „pilnego uczenia się”. Córce, kończącej dobre liceum w klasie matematycznej, odradzili historię sztuki ze względów przede wszystkim praktycznych. „Kindersztuba mieszczańska” nie dopuszczała sprzeciwu i Agnieszka poszła na architekturę, mniej się interesując projektowaniem, bardziej konserwacją zabytków. Przejście w pewnym momencie na indywidualny tok studiów pozwoliło uczestniczyć w zajęciach na historii sztuki. Tematem pracy dyplomowej był Idealny cmentarz z krematorium – przeniesienie wizji malarskiej na formy architektoniczne.

Pracując później przez pięć lat w biurze konserwatora zabytków poznawała Dolny Śląsk, co przydaje się teraz, i myślała o doktoracie. Stypendium doktorskie, z pobytem w Wiedniu, zafundował jej... ojciec, zachęcając do wejścia na drogę naukową. Zapamiętała doskwierające wtedy (doskwiera i dzisiaj) ubóstwo polskich bibliotek w zakresie, zwłaszcza nowszej, literatury humanistycznej.

Obroniła doktorat – z historii architektury – w roku 1992, pracując od kilku już lat w interdyscyplinarnym zespole Instytutu Historii Architektury, Sztuki i Techniki zajmującym się rewaloryzacją Wrocławia. Rok wcześniej zamknęła się „bardzo duża pętla” w biografii Agnieszki Zabłockiej−Kos – od liceum matematycznego po Instytut Historii Sztuki w Uniwersytecie Wrocławskim.

Doświadczenia zyskane przez studiowanie architektury i pracę w politechnice owocują cennym rozszerzeniem pola zainteresowań, pozwalając łączyć w pracy badawczej wiedzę i metody różnych dyscyplin – przede wszystkim historii, dalej rozmaitych nauk społecznych, „bo architektura to nie są same gzymsy i portale, ale ludzie.”

Ostatnia jej książka, praca habilitacyjna, poświadcza tę twórczą syntezę wielu perspektyw badawczych przy pierwszym wejrzeniu na jej tytuł Zrozumieć miasto. Centrum Wrocławia na drodze ku nowoczesnemu city 1807−1858. Bohaterem jest rodzinne miasto autorki. Nawiązując do „tradycji pisarstwa mamy”, adresuje swą pracę nie tylko do uczonych kolegów, ale i mieszkańców, którym pomoże ona rozumieć miejsce, gdzie przyszło im żyć. Już wiadomo, że czytają ją miłośnicy Wrocławia, przewodnicy po nim i „zupełni nieprofesjonaliści”, jak np. właściciele pobliskiego sklepu.

Studenci chętnie idą tym oryginalnym tropem swojej preceptorki, która wymaga od nich szerokiego spojrzenia na każdym etapie samodzielnej ekspresji – w pracach seminaryjnych, licencjackich, magisterskich. Studentów historii sztuki jest coraz więcej i wielu z nich to „drugokierunkowcy”. Pani Agnieszka ubolewa mocno nad fatalnym, jej zdaniem, systemem studiów, który takie poszerzone studiowanie niezmiernie utrudnia.

Pani Agnieszka za naturalne uważała znalezienie życiowego partnera, który odpowiadałby wzorcom, jakie wyniosła z domu. Oboje z mężem, Jerzym Krzysztofem, także niedawno po habilitacji, pracują w tym samym instytucie, a do literackich tradycji rodziny przybyła twórczość teścia, dr. Jerzego Bogdana Kosa, który jest lekarzem−poetą.

Jedenastoletni syn niezbyt chętnie uczy się gry na fortepianie (to należy do kanonu mieszczańsko−inteligenckiego wychowania), ale z zapałem słucha Wagnera.

Piotr Zabłocki, młodszy brat, również zrobił wielką pętlę, by zostać artystą fotografikiem. Studiował kierunki techniczne, dziś uczy w Liceum Plastycznym w Gdyni m.in. przedsiębiorczości i robi doktorat u prof. Dariusza Filara z historii ekonomii. Ze szwagrem często i długo dyskutują o fotografii artystycznej, którą pan dr Kos także uprawia.

Dziedzicznym zobowiązaniem jest przeświadczenie lub raczej poczucie, niekoniecznie werbalizowane, że trzeba studiować, należy pójść drogą naukową i warto być humanistą, choć polonistą czy filologiem klasycznym być się nie musi.