Studia płatne czy bezpłatne?

Marek Misiak


Koncepcja wprowadzenia w Polsce pełnej lub przynajmniej częściowej odpłatności za studia dzienne w uczelniach państwowych pojawia się w nieregularnych odstępach czasu w naszym życiu publicznym. Dotychczas takie luźne dywagacje prominentnych nawet przedstawicieli tej czy innej partii politycznej nie wywoływały wśród studentów popłochu, co najwyżej lekkie zaniepokojenie. W ciągu ostatnich lat wprowadzono jednak w życie tyle pozornie tylko nierealnych rozwiązań ustawowych, że przyszła pora, aby w tej kwestii wypowiedzieli się najbardziej zainteresowani – ci, którzy będą płacić (oni lub ich rodzice, jeśli chcemy trzymać się faktów). Nie pretenduję tu do wypowiadania się w imieniu całej społeczności studenckiej. Refleksje te sprowokowane zostały doniesieniami prasowymi o rosnących cenach wynajmu mieszkań i stancji.

Odpłatność za studia dzienne w uczelniach państwowych nie jest pomysłem z gruntu złym – gdyby tak było, systemu tego nie praktykowano by w większości krajów Europy Zachodniej i w USA. Musimy sobie jednak odpowiedzieć na trzy podstawowe pytania: Po co odpłatność? W jakim wymiarze? Czy jesteśmy (jako społeczeństwo) na to gotowi?

Racjonalny wybór

Zacznijmy od pytania pierwszego. Podstawowym celem sięgnięcia do kieszeni studenta jest zwiększenie środków finansowych pozostających w gestii poszczególnych uczelni bez zwiększania subwencji budżetowych. Studenci są świadomi tego, że zwłaszcza uniwersytety nie są przesadnie bogate i dlatego remonty ciągną się latami, stypendia są niskie, a o pieniądze na wiele projektów badawczych, sprzęt sportowy i działalność kulturalną lub społeczną trzeba się starać w prywatnych fundacjach lub za granicą. Na badania naukowe przeznacza się w budżecie RP 0,3 proc. PKB rocznie – przynajmniej częściowa odpłatność za studia mogłaby dać uczelniom zastrzyk finansowy na ten cel, i to nie jednorazowy.

Są jednak inne cele wprowadzenia takiego rozwiązania, mniej już oczywiste. Wielu publicystów wierzy, iż konieczność zapłacenia za semestr nauki choćby i 1500 zł (tyle kosztują tanie studia zaoczne) skłoniłoby wielu kandydatów na wyższe uczelnie do racjonalniejszego wyboru kierunku studiów. Zamiast kierować się „zainteresowaniami”, „marzeniami” czy innymi tego typu ulotnymi przesłankami i wybierać polonistykę, kulturoznawstwo czy filozofię, traktowaliby studia jako inwestycję w przyszłą karierę i decydowali się na prawo, medycynę, studia politechniczne czy ekonomiczne. Kontrargument można sformułować tak: szkoły wyższe przekształcą się wówczas w szkoły zawodowe. Wśród studentów zapanuje mentalność „płacę i wymagam”, czy raczej „płacę i oczekuję”: będę studiował tylko to, co zapewni mi w przyszłości dobrze płatny zawód. Nie będzie już chętnych do pracy naukowej. Prawda? Nie do końca.

Przyjrzyjmy się motywacjom studentów zaocznych. Mnóstwo z nich studiuje marketing, finanse, prawo, administrację. Nie brakuje jednak również chętnych na zaoczną polonistykę czy historię. Część z nich zapewne pragnie zdobyć kwalifikacje zawodowe (np. do pracy w szkole), część chce po prostu „mieć jakiś papier”. Znam jednak takich, którzy są gotowi wydać 2000 lub więcej złotych za semestr, aby zgłębiać własne zainteresowania. Tak więc wprowadzenie odpłatności za studia nie przegoniłoby z uczelni pasjonatów i nie sądzę, by np. moją macierzystą wrocławską polonistykę trzeba było zamknąć z braku chętnych (choć zapewne na roku byłoby np. 60 osób zamiast 220, jak to jest obecnie). Jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi, rynek pracy nie jest w stanie wchłonąć co roku takiej puli socjologów, politologów czy polonistów, jaka opuszcza mury samych tylko uczelni państwowych (i to nawet przy założeniu, że nie będą oni pracować w zawodzie). Jak już jednak wspominałem, celem studiowania nie na wszystkich kierunkach jest zdobycie kwalifikacji zawodowych.

Trzecia motywacja wprowadzenia odpłatności za studia ma charakter raczej socjologiczny. W publicystyce na ten temat napotkać można czasem na argument, że bezpłatne studia sprzyjają później postawom roszczeniowym i brakowi umiejętności radzenia sobie w życiu. To akurat jest argument całkowicie nietrafiony. Owszem, za studia nie trzeba płacić, ale za podręczniki, akademik/stancję i wiele innych rzeczy – już tak, i dlatego większość studentów dorabia w taki czy inny sposób. Uczą się samodzielności – może nie pracując na etacie, ale przy dorywczych zajęciach odpowiedzialność bywa nie mniejsza, za to źródło dochodu można stracić z dnia na dzień (a to uczy albo zaradności, albo totalnej dezynwoltury).

Odpowiedź na pytanie drugie jest dla mnie w miarę oczywista: musi to być zawsze odpłatność częściowa – tak, jak to jest obecnie na studiach wieczorowych i zaocznych, gdzie stawki czesnego ustalane są według popularności danego kierunku, a nie realnych kosztów zorganizowania zajęć (jest to w pewien sposób skorelowane, ale w niewielkim stopniu). Sytuacja wygląda trochę tak, jak obecnie z cenami mieszkań – można je windować w górę w nieskończoność, ale mimo wysokiego popytu istnieje jakaś granica ceny, którą chętni są w stanie zapłacić. 2000 zł za semestr to suma znośna dla osoby pracującej, ale już 6000 zł to dla wielu pensja z 3−4 miesięcy.

Jak na zachodzie

Mimo wszystkich powyższych uwag jestem zdecydowanym przeciwnikiem wprowadzenia odpłatności za studia dzienne w uczelniach państwowych. Nie motywują mnie względy ideologiczne, a czysta pragmatyka. Najczęstszy argument w dyskusjach na ten temat można streścić w jednym zdaniu: „Tak jest na Zachodzie i w USA”. Zgoda. Tyle że Polska jest krajem zbyt biednym – i eszcze długo będzie. Jeden ze studentów żalących się „Gazecie Wyborczej” na horrendalne ceny wynajmu pokoi w Krakowie stwierdził, że jego rodzice zarabiają łącznie (sic!) 2000 zł netto i są w stanie dać mu miesięcznie 400 zł, a w dodatku studiować zamierza również jego młodszy brat. Jeśli ten człowiek miałby dodatkowo płacić drugie tyle miesięcznie za studia, nie byłby w stanie przestudiować nawet jednego semestru. Zwolennicy odpłatności powiedzieliby w tym miejscu: „Niech w takim razie idzie na studia zaoczne lub wieczorowe i pracuje w pełnym wymiarze godzin”. Teoretycznie mógłby. Ale takich jak on będą tysiące, dziesiątki tysięcy. A liczby miejsc na studiach zaocznych i wieczorowych nie można zwiększać w nieskończoność. Po pierwsze, jest to niemożliwe z powodów czysto organizacyjnych (rok nie może liczyć 1500 osób). Po drugie, dydaktyka w wyższej uczelni nie może być prowadzona wyłącznie w systemie zaocznym, bo jakość nauczania na studiach niestacjonarnych jest z konieczności gorsza – mniej jest ćwiczeń, wykładowcy i studenci spotykają się rzadziej, co nie sprzyja przekazywaniu wiedzy.

W Europie Zachodniej, USA, Australii i wielu innych krajach, gdzie studia we wszystkich wyższych uczelniach są płatne, istnieje rozbudowany system państwowych i prywatnych stypendiów, a banki udzielają kredytów studenckich nie z łaski, tylko dość chętnie. Dzięki temu nawet osoby z bardzo biednych rodzin mają szansę studiować. W głosach zwolenników wprowadzenia takich rozwiązań również w Polsce pobrzmiewa czasem bezkrytyczna fascynacja Zachodem i Ameryką, nieprzekładająca się jednak na głębszą wiedzę na temat realiów tych krajów. System stypendialny w USA jest tak skonstruowany, że najłatwiej jest otrzymać finansowanie lub refundację kosztów nauki, gdy jest się niepełnosprawnym, nie białym mieszkającym na terenach zdewastowanych przez huragan „Katrina” i ma się ojca alkoholika. Najtrudniej na studia jest się dostać białym mężczyznom z niższej klasy średniej, którym nie przysługują żadne punkty za pochodzenie (w USA nazywane jest to „pozytywną dyskryminacją”). Są oni zbyt zamożni, by załapać się na stypendium, a jednocześnie zbyt biedni, aby samemu sfinansować sobie studia. Z kolei prywatne fundacje należą najczęściej do dużych firm, które poprzez stypendia chcą inwestować w przyszłych pracowników. Nawet, jeśli nie będzie się potem pracować u swojego dobroczyńcy, przynajmniej część kosztów nauki trzeba odpracować (co może komplikować plany na przyszłość – vide doktor Fleischman z serialu Przystanek Alaska). Co za tym idzie, prywatne stypendia przeznaczone są najczęściej dla studentów kierunków ścisłych, inżynierskich lub medycznych. Wspomaganie humanistów jest znacznie słabsze.

Mamy tu typowy przykład kwadratury koła. Z jednej strony, dlaczego młodzi ludzie mają kształtować swoje zainteresowania pod czyimś naciskiem? Z drugiej, dlaczego mieliby studiować słabo perspektywiczne kierunki na koszt podatników? Mimo wszystko opowiadam się za pierwszym stanowiskiem. Dlaczego studiowanie kierunków humanistycznych ma być przywilejem głównie bogatych?

Zupełnie innym, znacznie bardziej przyziemnym problemem jest to, ile czasu upłynęłoby, zanim tak skomplikowany system stypendialny zacząłby poprawnie funkcjonować (nawet założywszy kilkuletni okres przejściowy). W Polsce sieć organizacji pozarządowych jest znacznie słabsza niż na Zachodzie i w ciągu kilku lat cudownie się nie zagęści. Polscy przedsiębiorcy nie dojrzeli jeszcze w większości do świadomości, że fundowanie stypendiów się opłaca. Pozostaniemy zatem przy finansowaniu państwowym – tyle że w formie wymagającej znacznie więcej biurokracji i znacznie mniej przejrzystej. Polska musi się po prostu stać krajem znacznie zamożniejszym, a zachodnie wzorce muszą się zakorzenić w świadomości wielu ludzi – wtedy wprowadzenie odpłatności za studia nie będzie odcięciem drogi do nich tysiącom młodych ludzi. Bo gdyby system taki wprowadzono teraz, od nowego roku akademickiego, zapewne ja i wielu moich znajomych nie mielibyśmy szansy studiować.