Gaude Bibliotheca Polona

Henryk Hollender


Od „Dialogus rationis et conscientiae de frequenti usu communionis” Mateusza z Krakowa (ok. 1460, chyba Moguncja, może Gutenberg) aż po konspiracyjny druk warszawski „Pius XII a wojna”, zapewne z 1943 roku – w takim przedziale czasowym mieszczą się 2802 cyfrowe „publikacje” Cyfrowej Biblioteki Narodowej „Polona”. Są to komputerowe reprodukcje książek i czasopism, starych druków i rękopisów, grafiki, rysunków i fotografii oraz ulotek i odezw ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie. Czasopismo jest co prawda na razie tylko jedno, o koncepcji edytorskiej trudno mówić, bo została wyłożona w sposób zdawkowy i sztampowy („prezentacja w Internecie dziedzictwa kulturowego Polski, jej wielowiekowych tradycji i dokonań oraz piękna i bogactwa języka polskiego” – to z „Biuletynu Informacyjnego Biblioteki Narodowej” 2006, nr 4 s. 4), a niektóre sformułowania użyte na stronach świadczą o tym, że bibliotekarze nadal potrafią się zwracać tylko do bibliotekarzy, nie do publiczności. Na przykład pojęcie „podział formalny” jest tragiczne, skoro chodzi o typy dokumentów; w przekładzie na angielski (formal classification) staje się ono po prostu puste. Warto też w przyszłości pokusić się o publikowanie materiałów nowszych na podstawie licencji uzyskanych od autorów i ich spadkobierców, odpłatnie lub nie, a w każdym razie nie ogłaszać, że takie publikowanie jest niemożliwe.

Jako całość jednakże „Polona” dostarcza nam rozkoszy, wyrosła bowiem niespodziewanie w instytucji, która na różne sposoby dystansowała się dotychczas od cyfrowej rzeczywistości. W dodatku reprodukcje są na takim poziomie, że umożliwiają prowadzenie badań źródłowych. No i wreszcie aspekt popularyzatorski. Choć od otwarcia „Polony” czytelnicy zrealizowali w niej 862 tys. sesji, i ponad 300 osób we wszechświecie ogląda ją równocześnie w deszczowy majowy wieczór, napotkanie w naszym kraju na wykładowcę, który o istnieniu bibliotek cyfrowych nie słyszał i nie egzekwuje ich znajomości od swoich studentów – jest regułą.

Korzysta się z tego w taki sposób, że się „publikacje” wybiera z katalogu, typowego dla baz danych i przypominającego biblioteczne, tyle że więcej niż w zwykłym katalogu jest tu pól do przeszukiwania. Jeśli na przykład wprowadzimy temat „litwa”, to otrzymamy 23 publikacje, które możemy czytać od deski do deski na ekranie. Przeglądanie następuje strona po stronie lub według numerów stron; osobno możemy sobie wybierać osobliwości podsunięte przez „bibliotekarza cyfrowego”, takie jak tablice czy – w starym druku – składki; jest też zachęta, by wyświetlić miniaturki wszystkich skanów i wybrać któryś z nich na podstawie oględzin. Ta elastyczność zastępuje do pewnego stopnia wadę, jaką jest brak spisu treści wybranego dzieła. To znaczy, jeśli spis treści jest w książce, to zostajemy o tym poinformowani i możemy go sobie bez szukania wyświetlić, a numery stron rozpoczynających poszczególne rozdziały „są prawdziwe” (to znaczy tożsame z numerami skanów). Co z tego jednak, jeśli nie można kliknąć na wybrany w spisie rozdział i być tam od razu przeniesionym? Niektóre biblioteki cyfrowe oferują taką właśnie funkcjonalność, inne poprzestają na tzw. zakładkach nawigacji (Adobe Reader); w „Polonie” zaś nawigacja uboga, przeznaczona raczej dla użytkowników zakochanych w wybranym tekście. Który, nawiasem mówiąc, oglądamy jako „treść”, bo taki termin wprowadzili programiści z Poznańskiego Centrum Superkomputerowo−Sieciowego, którzy zaprojektowali obsługujący „Polonę” (i większość polskich bibliotek cyfrowych) pakiet dLibra.

No więc w „Polonie” przeglądam konkretny tekst, i to jako wizerunek egzemplarza, który go zawiera. Więcej możliwości penetracji tekstu dają liczne inne biblioteki cyfrowe oraz taki np. Google Book Search (we wzmiankowanym artykule w „BBN”: „Google Print”). Weźmy na przykład publikację dostępną tu i tu (w różnych zresztą wydaniach): „Histoire de l’art chez les anciens” Johanna Joachima Winckelmanna. Jeśli chcę poszukać, co W. mniemał o Etruskach, to wprowadzam do stosownego okienka „etrusques” i uzyskuję przekierowanie do 12 miejsc w tekście, gdzie termin ten jest użyty. W „Polonie” nie ma takiej wyszukiwarki; nie ma nawet tym razem przekierowania do spisu treści, choć spis owszem istnieje i Etrusków wspomina. Jest zatem „Polona” pozbawiona możliwości przeszukiwania pełnotekstowego, które oferują m.in. niektóre biblioteki dLibrowskie. Ale „Polona” daje tekst w kolorze, czyli jest bardziej wykwintna od Google.

Poza tym Google daje nieco mniej niż „Polona” danych w opisie publikacji. Opis w „Polonie” jest, jak należy, zgodny ze schematem Dublin Core wersja 1.1, ale po co to publicznie anonsować, kuchnia bibliograficzna tylko rozprasza zwykłego użytkownika. W większości opisów (nie we wszystkich) „Polona”, całe szczęście, podaje oddzielnie datę publikacji elektronicznej oraz odsyła do katalogu Biblioteki Narodowej, zresztą do jego amerykańskiej wersji. Jest to bardzo ważne, bo katalog daje więcej szczegółów dotyczących oryginału, no i sam staje się źródłem informacji o zawartości biblioteki cyfrowej. Chyba że chodzi o stary druk, wówczas odesłania w ogóle brak. Dlaczego, napiszemy niebawem.