Na dzień dzisiejszy

Henryk Hollender


Dyskurs publiczny zrobił nam się mętny, redundantny, ozdobny. Korzeni takiego dyskursu można szukać w degeneracji patriarchalnej retoryki, którą musiał w jakimś tam stopniu opanować każdy szlachetka. W czasach staropolskich retoryka ta służyła szlachetkom do porozumiewania się między sobą, później jej celem było już chyba tylko manifestowanie przynależności do tej grupy, z naturalnym przesunięciem akcentów ze szlachectwa dziedzicznego na symboliczne, uzyskiwane drogą awansu społecznego.

Współcześnie dyskurs ten konserwuje tzw. scena polityczna. Normą stał się tam misiek w połyskliwym krawacie, który zacierając rączki wyjaśnia, że „w dłuższym okresie czasu” sprawy mają się tak, a „na dzień dzisiejszy” – inaczej. Jeśli misiek nie chce czegoś powiedzieć wprost, to mówi: „powiem tak” (i następuje tzw. ściema), a jak chce zyskać opinię protowykształciucha, to dodaje coś z angielska. Nie musi to być od razu przysłowie. To może być angielskie słowo, przyobleczone w polski kostium narodowy, najlepiej kontusz. Misiek zatem „aplikuje o środki”, nigdy nie występuje o nie, a prawdziwym jego celem jest „naprawa ekonomii”, nigdy nie gospodarki, bo gospodarka pachnie gumnem. Edukacja jest lepsza od oświaty, prezydent od prezesa, subskrypcja od prenumeraty. I kto, jak nie misiek, mógł zamienić w Bydgoszczy wypróbowaną Akademię Techniczno−Rolniczą na Uniwersytet Technologiczno−Przyrodniczy? Bo on myśli, że „technology” to po polsku właśnie „technologia”. I w ten sposób makaronizmom nie będzie końca.

Nie wszystkie te makaronizmy i manieryzmy są oczywiście tak zabawne, jak „Lubusky Scientific Society”. Tu tylko „society” jest słowem banalnym i pozbawionym uroku. Śmieszność „lubusky’ego” wynika z jego absolutnej językowej niepotrzebności. No i jeszcze mamy „scientific”, które misiek uważa za odpowiednik „naukowego”, podczas gdy oznacza to mniej więcej „przyrodoznawcze”. W Polsce, podobnie jak we Wspólnocie Niepodległych Państw, wszystko jest bardzo „scientific”, nawet lubelskie biblioteki naukowe (z Wojewódzką im. Hieronima Łopacińskiego), tak jak je określa angielska nazwa regionalnego katalogu centralnego (WKLBN). „Scholarly” czy „research” (o bibliotekach) lub „learned” (o towarzystwie)? Przyznają Państwo, że takim określeniom zupełnie brakowałoby stylowości.

Mówimy tu oczywiście o zjawisku kalki językowej. Być może jest jakaś rozprawa, która bada to zjawisko w kontekście losów kultury słabej, skazanej na import rozwiązań organizacyjnych, procedur i idei, która w końcu zaczyna importować również brzmienia. Coś takiego jak „ofis” i „kofi brejk” w rosyjskiej kulturze biura i konferencji. Mieliśmy też w naszym świecie akademickim przykład wkroczenia kalki, a następnie schowania jej wraz z rezygnacją z jakiegokolwiek przekładu. Chodzi o European Credit Transfer System (ECTS), co najlepiej byłoby przetłumaczyć, jako Europejski System Przenoszenia Zaliczeń. Na początku pojawiły się dziwolągi w rodzaju Europejskiego Systemu Transferu Kredytów, po pewnym czasie – „punktów kredytowych”, ale powołany w ten sposób do życia kredyt zasadnie nie doczekał się uznania i z rumieńcem wstydu zszedł ze sceny. Punkty jednak zostały. Zaliczenie było zbyt trywialne, by zakłócać akademickie dostojeństwo, z jakim realizujemy proces boloński. Ostatnio pojawia się wersja „punktowy system oceny postępów w nauce odpowiadający standardowi ESTC” – czyli znika idea transferu – lub „system akumulacji i przenoszenia osiągnięć studenta”. Mimo że kwestia, jako czysto formalna, może być uznana za nieistotną, następuje tutaj pewne przesunięcie akcentów, które chyba odziera polski odpowiednik z pełnego znaczenia oryginału.

Do realnych nieporozumień może zaś prowadzić inna jeszcze kalka, którą upowszechnił śp. Komitet Badań Naukowych. Czym dla Państwa jest monografia? Dawniej chodziło o dzieło książkowe na konkretny, wąski, ściśle określony temat. Nie podręcznik, nie synteza, nie rozległa praca porównawcza. Praktyka KBN rozciągnęła jednak ten termin na wszystkie książki, zgodnie ze znaczeniem angielskiego terminu „monograph”, który oznacza publikację książkową w odróżnieniu od artykułów w czasopismach, pracach zbiorowych, materiałach konferencyjnych oraz od samych czasopism. Mamy teraz tak, że w niektórych statystykach oddzielnie liczy się skrypty i podręczniki, w innych – nie, i wtedy powinno się przyjmować, że „monografia” znaczy „książka”. Część pracowników nauki, zwłaszcza humanistów, ma jednak prawo nie rozumieć, o co tu chodzi, i pytać o „pozostałe książki”. A opinia publiczna myśli, że się powinno pytać o „wydawnictwa zwarte”, bo tak jest w przepisach bibliograficznych. Ale nie jest to prawda. Wydawnictwa zwarte znikły stamtąd już w 1985 roku.