Labudowie, cz. 1 Spotkanie

Magdalena Bajer


Najstarszy syn małżeństwa naukowców z UAM w Poznaniu, Aleksander Labuda, jest profesorem w Uniwersytecie Wrocławskim. Zaprosił mnie na rozmowę do domu przy ulicy, na której przedłużeniu stoi mój niegdyś rodzinny dom, którą przemierzałam w każde wakacje idąc na basen olimpijski.

W historii rodziny gospodarza występują wszystkie zjawiska charakterystyczne dla losów polskiej inteligencji w ubiegłym wieku: społeczny awans, przejście z pałacu do kamienicy w mieście, ciągłość pojmowania zadań oraz ambicji najlepszego ich wypełniania, zaangażowanie w sprawy ważne dla kraju.

W linii ojcowskiej tradycja jest krótsza. Gerard Labuda, jeden z czołowych polskich historyków, pochodzi z kaszubskiej wsi. Wracał tam na wakacje w ciężkich powojennych czasach z powiększającą się rodziną. Dlatego syn pamięta babkę, która później, owdowiawszy, zamieszkała w Gdańsku.

Pamięć tradycji matczynej zatrzymuje się na postaci margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, którego Alberta była prawnuczką. Jest to właściwie bardziej niż pamięć – wiedza, zaczerpnięta w dużej mierze z monografii Adama Skałkowskiego, który poświadcza XVI−wieczne parantele rodziny. Przez żonę Zygmunta, syna margrabiego, księżnę Montenuovo, koligacje sięgają burbońskiej Francji, a dzieci Alberty i Gerarda figurują w księdze genealogicznej Krew Ludwika XIV. Na pytanie, czy to coś znaczy, mój rozmówca odpowiada, że... studia romanistyczne wybrał pod wpływem mamy.

wzory i drogi

Bardziej wyrozumowany niż sentymentalny jest stosunek potomnych do różnie przez dziejopisów ocenianego przodka. – Matka przez pamięć o margrabim patrzyła na Jaruzelskiego jako człowieka dramatycznego wyboru. Ojciec, który ma umysł praktyczno−pozytywny i zżyma się na polskie powstania, wypowiada się o antenacie swojej żony z szacunkiem. Nie był on dla dziś żyjącego pokolenia wzorem osobowym, ale jest postacią, której obecność w rodzinie zobowiązywała do uważnego myślenia o własnej postawie wobec spraw wymagających świadomych decyzji i gotowości ponoszenia ich kosztów.

Alberta Wielopolska wniosła w wianie coś, co jej syn nazywa kosmopolityzmem arystokratycznym, a co obserwował też w życiorysach pomorskich hrabiów i baronów osiadłych na Kaszubach. Przywiązanie do ziemi, dziedziczonej nieraz przez wieki i poczucie odpowiedzialności za majątki łączyło ludzi tej warstwy ponad przynależnością narodową. Zazwyczaj ów kosmopolityzm chronił dość skutecznie przed różnymi postaciami nacjonalizmu i przed parafiańszczyzną, która szczególnie mierziła matkę późniejszego profesora Aleksandra.

Z pięciorga chłopskiego rodzeństwa tylko najmłodszy Gerard został inteligentem, choć wszyscy w jego kaszubskiej rodzinie zdawali sobie sprawę z wartości wykształcenia, a jedyna siostra o nim marzyła. Po szkole powszechnej poszedł do gimnazjum w Wejherowie, a potem, jako student historii w Poznaniu, zwrócił uwagę wspomnianego już prof. Skałkowskiego, który ufundował mu skromne stypendium.

Pytany o powód wyboru studiów historycznych, profesor opowiadał synowi anegdotę z dzieciństwa. Gdy sprzątał spiżarnię na polecenie matki, zaczytywał się w starych gazetach, którymi wykładano półki. Były ciekawsze od świeżych.

Na trzecim roku napisał pracę magisterską i wkrótce potem wyjechał na kilkumiesięczny pobyt do Szwecji, aby badać skandynawskie źródła do dziejów Polski. Języka uczył się ze... szwedzkiego przekładu Trylogii. Przywiezioną stamtąd tuż przed wojną rozprawę doktorską zdeponował w bibliotece uniwersyteckiej, gdzie spłonęła. Obronił doktorat (na podstawie innej pracy) kończąc studia historyczne na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich w roku 1943.

Chroberz – Poznań

Prof. Aleksander nazywa Adama Skałkowskiego duchem opiekuńczym, już nie tylko ojca, ale swojej rodziny. Pisząc monografię margrabiego gościł w chroberskiej siedzibie Wielopolskich, gdzie badał rodzinne archiwa. Podczas wakacji w 1938 r. zabrał do pomocy Gerarda Labudę. Drugi raz młody człowiek znalazł się tam po ucieczce z niemieckiej niewoli, do której trafił nie zdążywszy włożyć munduru. W Poznaniu nie mógł zostać, pojechał do Krakowa i odnaleziony przezeń Skałkowski ukrył zbiega w zaprzyjaźnionym majątku. Tam spotkał matkę mojego gospodarza, który przypuszcza, że decyzja o małżeństwie, „zważywszy na różnice stanowe”, należała raczej do panny Wielopolskiej.

Po wojnie Gerard Labuda wrócił do Poznania, gdzie szybko przechodził szczeble naukowej kariery. W roku 1946 habilitował się, dziesięć lat później został profesorem zwyczajnym, będąc od 1947 członkiem Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, od 1953 członkiem czynnym PAU, od 1964 członkiem rzeczywistym PAN. Po reaktywowaniu zlikwidowanej przez powojenne władze PAU został w 1989 roku jej prezesem.

Profesorowi zawdzięcza polska historiografia nowoczesną syntezę starożytnych i średniowiecznych dziejów Słowian zachodnich. Katedrą poświęconą tej problematyce kierował w UAM wiele lat, jak również Zakładem Historii Pomorza PAN. Należąc do pokolenia uczonych ogarniających zainteresowaniem duże obszary rzeczywistości, Gerard Labuda ma w dorobku prace z zakresu historiografii, powiedziałoby się – teoretycznej, źródłoznawstwa, kultury politycznej: kilkakrotnie wznawiane i uzupełniane Studia nad początkami państwa polskiego, Polska granica zachodnia, Pierwsze państwo polskie, a także redagowanie przez czterdzieści lat (1957−97) „Studiów Źródłoznawczych”, nieco krócej „Historii Dyplomacji Polskiej” oraz innych czasopism naukowych. To, naturalnie, tylko niektóre przykłady pokazujące rozległy horyzont twórczości.

Poznańskie gniazdo

Aleksander, urodzony w Chrobrzu (młodsze dzieci przychodziły na świat w Poznaniu), dziedziczy intelektualne ambicje także po matce. Przekonanie, że warto kształcić dzieci i że należy to do rodzicielskich obowiązków, porównuje u obu rodzin – ojcowskiej i matczynej. Druga miała znacznie większe pod tym względem możliwości, toteż najstarszy z wujów, Zygmunt, dziedzic ordynacji Wielopolskich, skończył studia ekonomiczne.

Młodszy brat Alfred po ukończeniu prawa w Warszawie studiował też ekonomię we Fryburgu szwajcarskim, po czym pełnił dość wysokie funkcje urzędnicze w administracji państwowej, a po wojnie wykładał historię gospodarczą w Politechnice Szczecińskiej i zajmował się badaniem dziejów gospodarki Pomorza Zachodniego.

Kolejny wuj, imiennik mojego rozmówcy, chemik, wykształcony w Warszawie i Monachium, przymnożył rodzinie uczonej tradycji własną pracą w Politechnice Warszawskiej, ale i poprzez małżeństwo z Anną Manteufflówną, która była mikrobiologiem w instytucie PAN.

Spośród trzech sióstr tylko najmłodsza Alberta, przyszła pani Labudowa, o charakterze, jak się dowiaduję od syna, dość buntowniczym, przełamała obyczajowy stereotyp i poszła na studia, choć nie udało się jej przekonać ojca, żeby to była interesująca ją fizyka. Po maturze w cieszącej się wielką renomą szkole matek Sacré Coeur w Zbylitowskiej Górze i roku w Sorbonie skończyła romanistykę we Lwowie.

Gniazdem młodej pary badaczy było najpierw dwupokojowe służbowe mieszkanie bez łazienki. Tłoczyli się tam z rodzicami trzej synowie, przywieziona z Chrobrza francuska guwernantka, stareńka „madamcia”, czasem przemawiająca do kilkuletniego Aleksandra osobliwą, mocno „spolszczałą” francuszczyzną oraz znacznie młodsza, również z Chrobrza wzięta, niania, które to określenie nie oznaczało obowiązków, a raczej rodzaj zażyłości.

W roku 1956 rodzina – jeszcze o dwójkę dzieci liczniejsza – zamieszkała w wybudowanym przez ojca obszernym domu.

akademicki dom

Matka zaczęła pracę asystenta na romanistyce, skąd niebawem omal jej nie wyrzucono za „bardzo niesłuszne margrabskie pochodzenie”. Ratunkiem okazało się, paradoksalnie zamknięcie również niesłusznego, „imperialistycznego” kierunku studiów. Prof. Labuda, mimo słusznego pochodzenia, miał przykrości. Później trzeba było odchować dzieci – najmłodsza córka przyszła na świat w roku 1953 i dopiero po Październiku pani Alberta wróciła na odrodzoną poznańską romanistykę, gdzie zrobiła doktorat.

W 1962 roku znalazł się tam najstarszy syn. I wspomina ten czas jako „niewygodny”. Ojciec był wtedy rektorem, matka bezpośrednią preceptorką – każde mniej konwencjonalne (wedle miar i ogólnych, i specyficznych dla tamtej epoki) zachowanie musiało być interpretowane, jako „pozwalanie sobie” przez rektorskiego potomka.

W domu było tak samo, jak w uniwersytecie. Ojciec „pracował jak szalony”, spełniając intelektualne ambicje w budowaniu od podstaw mediewistyki słowiańskiej i formułowaniu koncepcji początków państwa polskiego, tworząc niezbędny dla tych badań warsztat źródłoznawczy, a ponadto kierując na różnych poziomach życiem dużej uczelni. Syn przypuszcza, że pasjom badawczym i społecznikowskim ojca towarzyszyło też, tajone może, pragnienie utrzymania dużej rodziny na poziomie odpowiednim dla żony wychowanej w zamożnym domu, choć zarobki nigdy nie stanowiły istotnego motywu podejmowanych zadań, a matka żadnych szczególniejszych potrzeb nie zgłaszała, przywykła do surowych warunków, w jakich chowano dzieci z jej warstwy.

Oboje rodzice nie formułowali wobec dzieci wymagań, ale pan prof. Labuda junior mówi, że „miękkie oczekiwania są gorsze od twardych wymagań, przeciw którym łatwo się zbuntować”. Pierwszym towarzyszy zaufanie i ciepło, a to mocno zobowiązuje.

Oczekiwano więc od dzieci, żeby zachowywały się przyzwoicie wobec innych, kimkolwiek ci inni są i żeby „sobie dobrze łeb umeblowały”. Studiowanie było oczywistością, o której nie rozmawiano. Poza uznaniem dla aspiracji intelektualnych i zainteresowań badawczych, wszyscy wiedzieli, że jedyną ścieżką mogącą zapewnić człowiekowi względnie niezależny byt w zniewolonym przecież państwie, jest nauka. Humanistom gorzej było niż matematykom czy technologom, ale po ‘56 roku i oni mogli robić w badaniach, co chcą oraz publikować nieporównanie więcej. Ojciec przyszłego romanisty mówił synowi, że zawsze pisał, co chciał, a tylko z „Polską granicą zachodnią” miał ideologiczne kłopoty.

Oczywiste więc było, że potomkowie ludzi uniwersytetu nie tylko skończą studia, ale w uniwersytecie czy innej uczelni zostaną.

Następne pokolenie Labudów wyniosło z domu wzór, w którym minimum stanowi nakaz: „Nie krzywdź nikogo”, a normę: „Pomagaj, kiedy tylko możesz”. W życiu dorosłym zdarzało im się nieraz normę przekraczać.