Kanon

Marek Remiszewski


Wykreślenie z listy lektur szkolnych niektórych tytułów spowodowało m.in. wspólne przedsięwzięcie księgarzy i czytelników, w wyniku którego z księgarskich półek jak świeże bułeczki znikały książki, według określenia części mediów, „zakazane”. Mam nadzieję, że zakupy te nie stanęły w domowych regałach wyłącznie dla dekoracji, ale w dalej posuniętym geście protestu zostały nawet – lub w najbliższej przyszłości zostaną – przeczytane. Nie ma zatem tego złego, wypada powiedzieć, co by na dobre nie wyszło. Od lat słyszymy narzekania na niski i wciąż spadający poziom czytelnictwa w Polsce i oto, jak się okazuje, wystarczy dobrze przygotowana akcja medialna, by krzywe statystyczne ruszyły w górę. Kto teraz śmie powiedzieć, że Polacy nie czytają?

Spór o kanon lektur jest dobrym pretekstem do rozważań na temat czytelnictwa. Nawyk sięgania po książkę każdy powinien wynieść z domu, a umiejętność czytania ze zrozumieniem – ze szkoły. Brzmi pięknie, ale to tylko teoria. Nawet czytający rodzice nie dają gwarancji, że zarażą tym własne dzieci. Zwłaszcza w czasach mediów elektronicznych. A znany powszechnie stosunek uczniów do lektur obowiązkowych nie pomaga im zrozumieć czegokolwiek. Gdzie tkwi problem?

Znajomy redaktor M. powiedział mi kiedyś, że dla niego czytanie jest jak odkrywanie nowych światów. „Wyobraź sobie – mówił – że stoisz w mrocznym korytarzu, a przed tobą ciągną się szeregi zamkniętych drzwi. Nie wiesz, co za nimi jest. Z ciekawością naciskasz którąś z klamek i... odbywasz podróż w czasie i przestrzeni. Za darmo. Bez ruszania się z domu.” Takie nastawienie do lektury, odpowiednio wcześnie przekazane, może trwale uwrażliwić, zapewne. Ale znajomy też osiągnął tylko połowiczny sukces pedagogiczny. Jedno z jego dzieci czyta namiętnie, drugie – niemal wcale.

Pewnie, i mnie nie jest obojętne, co moje dzieci muszą czytać w szkole. Ale czy nie ważniejsze jest, aby w ogóle czytały? Aby lektura sprawiała im przyjemność? Aby stała się nawykiem, bez którego nie wyobrażałyby sobie dnia? Przerzucanie się nazwiskami pisarzy i tytułami ich dzieł na pewno lepiej sprzedaje się medialnie, zwłaszcza w ramach politycznego sporu, niż rzetelna dyskusja na temat metodyki czytania (brr, jak to brzmi!), a w związku z tym – kształcenia nauczycieli, ale, jak każdy temat zastępczy, nie posuwa sprawy do przodu. Ale przecież nie o to chodzi...

Marek Remiszewski