Poprawki do ustawy

Zbigniew Drozdowicz


Podane na stronie internetowej MNiSW propozycje zmian w Prawie o szkolnictwie wyższym traktuję jako zachętę do dyskusji nad problemami środowiska akademickiego w Polsce. Powiem od razu, że jedne z nich wyglądają obiecująco, natomiast inne budzą moje wątpliwości. Nie do końca jednak wiadomo, co się kryje za tymi ogólnymi założeniami. Być może o to właśnie chodzi, aby zostały one doprecyzowane i skorygowane w toku środowiskowych dyskusji. W każdym razie tak odczytuję sformułowania zawarte w ostatnim punkcie tych założeń. Ustosunkuję się tutaj tylko do niektórych propozycji.

Podniesienie jakości kształcenia

W „Założeniach” nadzieję na jej podniesienie wiąże się głównie z „pełnym dostosowaniem organizacji studiów do zasad Procesu Bolońskiego”, z takimi jego elementami, jak: „ich trójstopniowość” (licencjat, magisterium, studia doktoranckie), „mobilność studentów i nauczycieli akademickich”, „zmiany w systemie studiów doktoranckich” oraz „promocja uczelni posiadających odpowiedni potencjał dydaktyczny i naukowy”. Dziś najbardziej zaawansowana jest owa „trójstopniowość” – na ponad 120 kierunków studiów tzw. jednolite studia magisterskie zachowane zostały jedynie na kilkunastu. Zapewne trzeba czasu, aby można było mówić o rzeczywistych zaletach tego systemu. Jego pierwowzór jest oczywiście amerykański i tam generalnie się sprawdził. Tyle tylko, że w Polsce – podobnie zresztą jak w wielu innych krajach europejskich – nie ma takiego, jak w USA zaplecza gospodarczego oraz mechanizmów, które sprawiają, że na coraz wyższy szczebel kształcenia przechodzą stosunkowo najzdolniejsi, najpracowitsi, skłonni do wielu wyrzeczeń studenci itp. Obawiam się, że bez tego zaplecza i tych mechanizmów wyższe poziomy kształcenia (ze studiami doktoranckimi włącznie) łatwo mogą się przekształcić w przechowalnie dla tych, którzy nie potrafią lub nie chcą sobie znaleźć miejsca na rynku pracy i swój zasadniczy wysiłek koncentrują na przedłużaniu sobie beztroskiego dzieciństwa.

Obawy i wątpliwości nie mogą oczywiście przysłonić tego, że tzw. średnia statystyczna intelektualnej mobilności studentów jest u nas stosunkowo niska, co przy masowości kształcenia na poziomie wyższym (pod tym względem dorównujemy już najbardziej rozwiniętym krajom na świecie) sprawia, że mury wyższych uczelni corocznie opuszczają z dyplomem magistra (ale z niezbyt wysokimi kwalifikacjami) tysiące absolwentów (i coś muszą w życiu robić). Ten sam problem jest zresztą z absolwentami studiów doktoranckich. Dotychczas było tak, że studia te oznaczały minimum obowiązków w macierzystej uczelni i maksimum czasu na przygotowanie pracy doktorskiej. W efekcie w wielu uczelniach studia te kończy obroną rozprawy doktorskiej mniej niż połowa doktorantów. W „Założeniach” proponuje się, aby „studia te uważać za ukończone, jeżeli nastąpiła obrona doktoratu”. Jest to jakiś pomysł na podniesienie efektywności najwyższego stopnia kształcenia akademickiego. W tym samym kierunku idą zresztą wprowadzane przez uczelnie obligatoryjne zajęcia dla doktorantów i rozliczanie ich w trybie egzaminacyjnym oraz powiązanie systemu stypendiów doktoranckich z uzyskiwanymi na studiach wynikami.

Problem jest jednak bardziej złożony. Z moich wieloletnich obserwacji jako nauczyciela akademickiego (i członka komisji rekrutującej na studia doktoranckie) wynika, że grupa bardzo zdolnej młodzieży jest stosunkowo nieliczna, a tych, którzy gotowi są podjąć się trudu przygotowania rozprawy doktorskiej, jest jeszcze mniej. Trzeba zatem uruchomić mechanizmy wyławiania talentów, opieki naukowej nad nimi oraz takiej polityki kadrowej, aby wybitny doktorat otwierał furtkę do dalszej pracy naukowej. Warto się przy tym przyjrzeć, jak to robią ci, którzy mają znaczące osiągnięcia badawcze i wdrożeniowe – nie tylko Amerykanie, ale także Niemcy (najzdolniejsi doktoranci zatrudniani są okresowo w uczelniach na części etatu) czy Francuzi (funkcjonuje tam m.in. system grantów doktorskich). Istotne jest również to, aby uczelnie były zainteresowane pozyskiwaniem najbardziej uzdolnionej młodzieży, a zatrudniana w nich kadra nie obawiała się tzw. młodych−zdolnych, a także tych nie tyle bardzo młodych, co bardzo zdolnych. Przy naszych realiach może to wyglądać na utopię, ale przecież w wielu krajach zachodnich się sprawdza.

Studia interdyscyplinarne

Cennym pomysłem jest uruchomienie interdyscyplinarnych studiów doktoranckich. Wprowadzenie ich w życie wymaga jednak zmian zarówno w ustawie o stopniach i tytule naukowym (w jej art. 13 mówi się, że „rozprawa doktorska (...) powinna stanowić oryginalne rozwiązanie problemu naukowego lub artystycznego oraz wykazać ogólną wiedzę teoretyczną kandydata w danej dyscyplinie naukowej lub artystycznej”), jak też – co zdaje się być trudniejsze – w „wydeptanych” przez uczonych ścieżkach prowadzących do doktoratu oraz w ich myśleniu o tym, czym dzisiaj jest nauka i czym powinna być. Kłopoty takiego interdyscyplinarnie zorientowanego doktoranta mogą się zacząć już w momencie szukania promotora. Rzecz jasna, w środowisku akademickim jest wielu specjalistów od różnych zagadnień, ale niewielu takich, którzy wychodzą poza dyscyplinę, w której najpierw byli kształceni, później zdobywali swoje stopnie i tytuły naukowe, a na końcu uzyskali pozycję ekspertów.

Te i inne jeszcze przeszkody warto jednak pokonać, bo formułowane pod adresem nauki zadania i oczekiwania coraz wyraźniej wychodzą poza poszczególne dyscypliny badawcze (pokazują to m.in. kolejne programy ramowe), a w samych badaniach szereg ważnych problemów jest dzisiaj rozwiązywanych z udziałem wybitnych specjalistów z różnych nauk. Nie sądzę, aby jakiekolwiek studia doktoranckie mogły wykształcić multispecjalistę. Nie widzę natomiast zasadniczych przeszkód, aby słuchacze wspomnianych wyżej studiów interdyscyplinarnych byli tak kształceni, aby mieli gruntowne przygotowanie w którejś z tradycyjnych dyscyplin i co najmniej dobre rozeznanie w dyscyplinach pokrewnych.

Konsolidacja uczelni

W „Założeniach” ma ona zmierzać do „tworzenia uniwersytetów nowych”. I już zmierza do tego celu – czego potwierdzeniem jest powstanie w ostatnich latach kilku tzw. bezprzymiotnikowych i kilku przymiotnikowych uniwersytetów. Wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie dojdzie do prawdziwego „wysypu” tych drugich, bo szyld uniwersytetu jest dobrem pożądanym przez te uczelnie, które dotychczas były „tylko” akademiami lub szkołami zawodowymi. W tym dążeniu do zmiany nazwy nie widzę niczego złego – przeciwnie, świadczy ono m.in. o dostosowywaniu się do reguł rynkowych (dobra nazwa ma, oczywiście, swoją wartość rynkową), a poza tym, jako kraj ze swoimi kilkunastoma uniwersytetami dosyć marnie wyglądamy na akademickiej mapie Europy (u naszego zachodniego sąsiada jest ich ponad 100, a we Francji ponad 90). Problem jednak w tym, aby nie skończyło się na zmianie szyldu lub – co gorsza – za tą zmianą nie poszły głównie finansowe oczekiwania wobec kasy publicznej, natomiast w prowadzonych w tych nowych uniwersytetach badaniach i dydaktyce zmieniło się niewiele. Tego obawiają się również autorzy „Założeń”, już w ich I punkcie mówi się wyraźnie o „promowaniu uczelni o największym potencjale dydaktycznym i naukowym”, a w III m.in. o „dotowaniu uczelni na podstawie algorytmu promującego jej osiągnięcia jakościowe” oraz o „umacnianiu uczelni spełniających najwyższe standardy jakościowe”. Wniosek jest oczywisty: najwięcej mają dostać uczelnie najmocniejsze naukowo i dydaktycznie, a pozostałe powinny szukać dodatkowego finansowania w „źródłach pozabudżetowych” („fundusze UE, środki z udziału w programach badawczych, środki z prowadzenia studiów podyplomowych” itp.).

Teoretycznie wszystko się zgadza zarówno z różnego rodzaju prorozwojowymi strategiami (w tym ze Strategią Lizbońską), jak i elementarnym zdrowym rozsądkiem. Teoretycznie, bo w praktyce łatwo się może okazać, że strategie i zdrowy rozsądek muszą zejść na plan dalszy wobec „potrzeb poszczególnych regionów” (mówi się o nich w pkt. II) czy różnego rodzaju grup i osób lobbujących na rzecz swojego środowiska. Można oczywiście wprowadzić takie zapisy prawne, które utrudnią owym lobbystom życie, ale po pierwsze: czy jest na to polityczne przyzwolenie, a po drugie: czy nie naruszyłyby one utrwalonych w naszym kraju ogólnych zasad życia politycznego, np. zasady, że zwycięzca bierze wszystko (lub prawie wszystko) i oczywiście zawsze ma rację.

Zjawiska patologiczne

Temat rzeka. W pkt. IV „Założeń” mówi się oczywiście tylko o niektórych – takich, jak „zlikwidowanie możliwości uczynienia z uczelni niepublicznej przedmiotu obrotu handlowego” (bo niejedna z nich funkcjonuje dzisiaj nie tyle jako jednostka dydaktyczna czy tym bardziej naukowa, co „biznesowa”) czy „sprzedawanie prac dyplomowych i plagiaty prac dyplomowych (licencjackich i magisterskich), doktorskich i habilitacyjnych”.

Chciałbym tutaj skupić się na wzmiankowanych w „Założeniach” recenzjach „koleżeńskich”. Nie bardzo rozumiem, dlaczego to określenie zostało wzięte w nawias – przecież dosyć dokładnie oddaje ono sens świadczenia sobie usług i uprzejmości według zasady: „ja napiszę twojemu doktorantowi pozytywną opinię, a ty odwdzięczysz się później tym samym mojemu”, lub też: „na recenzentów prac habilitacyjnych naszych współpracowników i kolegów powołujemy tylko naszych kolegów lub ich kolegów”. Ma to uzasadnienie zwłaszcza wówczas, gdy w grę wchodzi ocena pracy tak słabej, że publiczne ujawnienie jej słabości postawiłoby pod wielkim znakiem zapytania kwalifikacje jej promotora.

W ministerialnym dokumencie nie mówi się wyraźnie o sposobach eliminacji tej patologii. Zapowiadana jest w nim jedynie „zmiana zasad recenzowania prac doktorskich i habilitacyjnych” oraz „wzmocnienie pozycji Państwowej Komisji Akredytacyjnej”. Nie ma natomiast ani słowa o Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułu Naukowego. Jestem przekonany, że nie jest to niedopatrzenie, lecz swoiste votum separatum wobec CK. Powiem otwarcie: mam również zastrzeżenia do jej funkcjonowania, zwłaszcza w okresie, gdy miała pozycję głównego decydenta o naukowym bycie lub niebycie tych osób ubiegających się o stopień doktora habilitowanego lub tytuł profesorski, które już po pozytywnej weryfikacji ich kwalifikacji w „jednostce organizacyjnej”, mającej uprawnienia do nadawania tego stopnia i wnioskowania o tytuł, musiały czekać na decyzję CK. Ta mogła być różna, bo jej opiniodawcy przynajmniej formalnie byli „niejawni”, swoje opinie przedstawiali stosunkowo nielicznemu gronu przedstawicieli różnych dyscyplin tworzących tzw. sekcje, a ewentualne odwołania od negatywnych decyzji rozstrzygane były przez te same osoby, które już wcześniej uznały kwalifikacje „kandydata do...” za niewystarczające. Ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym (z 14 marca 2003) wprowadziła pod tym względem szereg istotnych i – w moim przekonaniu – pozytywnych zmian. Przede wszystkim „odtajniła” owych opiniodawców CK oraz nałożyła na nich obowiązek przedstawienia ich opinii radzie naukowej „jednostki organizacyjnej”, w której prowadzone jest postępowanie o nadanie stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesorskiego. Oznacza to m.in., że opinie te muszą być gruntownie uzasadnione, a „kandydat do...” ma możliwość ustosunkowania się do zarzutów (i przekonania rady, że jednak racje są po jego stronie).

Te zmiany w funkcjonowaniu CK uważam za ważne, ale niestety niewystarczające do zapewnienia wysokiego poziomu merytorycznego recenzji habilitacyjnych i profesorskich. Kolejnym krokiem powinno być przekształcenie CK w grono ekspertów nie tyle opiniujących dorobek naukowy i artystyczny „kandydatów do...”, co wyznaczających ogólne kierunki polityki kadrowej wyższych uczelni, kontrolujących zgodność procedur awansowych z istniejącymi w tej kwestii regulacjami prawnymi, wskazujących specjalistów (również zagranicznych) mogących obiektywnie ocenić ten dorobek itd. W szczególnych przypadkach opiniodawcami w procedurach awansowych mogliby być członkowie CK, ale powinno to stanowić wyjątek. Trudno bowiem wymagać, aby te dwie czy trzy osoby reprezentujące w poszczególnych sekcjach daną dyscyplinę były specjalistami od tego wszystkiego, co jest w niej nowatorskie i wartościowe lub też – jak mówi ustawowy zapis – „stanowi znaczny wkład autora w rozwój określonej dyscypliny naukowej lub artystycznej”. Jeśli zmiany w funkcjonowaniu CK nie pójdą w tym kierunku, to może stać się tak, że jej zadania przejmie jakaś inna komisja (być może właśnie PKA).

W każdym razie warto mieć taki centralny organ kontrolny i decyzyjny, bo dosyć skutecznie może on utrudnić życie owym „kolegom” i „kolegom kolegów”. Istnieją one zresztą również w krajach o długiej tradycji akademickiej (we Francji rolę taką pełni Narodowa Rada Uniwersytetów, a we Włoszech i w Wielkiej Brytanii Krajowe Rady Uniwersyteckie). Warto również zachować z obecnych regulacji prawnych to, co się sprawdziło w akademickich procedurach awansowych (np. obligatoryjne powoływanie przez CK tzw. recenzentów zewnętrznych). Doprecyzowania wymagają w nich natomiast takie określenia, jak: „znaczny dorobek naukowy lub artystyczny” (przy habilitacji) czy „poważne osiągnięcia dydaktyczne” (przy tytule profesorskim). Wprawdzie CK na swojej stronie internetowej podaje ich wykładnie, ale nie ma to mocy prawnej i w praktyce jest tak, że dla jednych „kandydatów do...” oznacza to kilkanaście publikacji o zasięgu krajowym, dla innych natomiast kilkadziesiąt (z tego część w wydawnictwach zagranicznych). Widzę również potrzebę zmiany w funkcjonowaniu „komisji ds...”, powoływanych w uczelniach do wszczęcia procedury habilitacyjnej lub o nadanie tytułu. Być może nie powinny to być komisje uczelniane, lecz międzyuczelniane, tak jak ma to miejsce np. we Francji (komisja ds. habilitacji składa się tam z 7 osób, z czego 4 muszą być z uczelni innych niż kandydat). Przy obecnie obowiązujących u nas regulacjach prawnych (i środowiskowych zwyczajach) jest tak, że do recenzentów trafiają niejednokrotnie takie wnioski awansowe, które powinny zakończyć swój „żywot” już na etapie wstępnym.

Kierunki studiów

Być może się mylę, ale mam wrażenie, że jesteśmy absolutnym rekordzistą w Europie pod względem liczby kierunków studiów. W Załączniku do rozporządzenia Ministra... (z 13 czerwca 2006) jest ich 118, a na stronie internetowej PKA znajduje się dodatkowych 12. Nazywane są tam „nowymi kierunkami studiów w uczelniach”, ale co to jest za nowość, skoro znajdują się wśród nich akustyka, religioznawstwo czy filologia angielska. Można się zresztą spodziewać, że ta lista w niedługim czasie wzbogaci się o kolejne pozycje (np. o jakieś „eko...”, „info...” czy „bio...”), bo posiadanie „własnego” kierunku jest dobrem pożądanym przez grupy tych specjalistów, którzy już na tyle usamodzielnili się naukowo, że chcieliby mieć również samodzielność dydaktyczną w swojej uczelni. Można oczywiście zapytać: a co w tym złego? Częściowo odpowiada się na to pytanie w „Założeniach” – w pkt. VI stwierdza się m.in., że ta duża „liczba nazw kierunków studiów” z jednej strony „ogranicza dostęp do zatrudnienia ich absolwentom”, natomiast z drugiej utrudnia „uczelniom o najwyższym potencjale naukowym i badawczym prowadzenie studiów na podstawie indywidualnych programów studiów” (chyba tak to należy rozumieć). Dopowiem, że ogromna presja na ministerialnych decydentów, aby dopisywać do listy kolejne pozycje, rozmija się nie tylko z wymaganiami rynku pracy czy oczekiwaniami studiującej młodzieży, ale także z występującą w dzisiejszej nauce tendencją do interdyscyplinarności. Rozmija się ona oczywiście również z tym, co obowiązuje w krajach Europy Zachodniej (np. we Francji, przy jej ogromnym potencjale akademickim, kierunków studiów jest ok. 70).

Skrócenie drogi awansu

Ten punkt „Założeń” wzbudza zapewne największe nadzieje tych doktorów habilitowanych, którzy swój ostatni awans mają już dawno za sobą, ale przy obecnie obowiązujących wymaganiach uzyskanie tytułu profesorskiego jest dla nich wielką niewiadomą. Powiem jednak otwarcie (narażając się zapewne tym osobom), że jest to punkt, który wzbudza moje największe obawy i wątpliwości. Mam nadzieję, że nie chodzi tutaj o „automatyczne” rozdanie wszystkim doktorom habilitowanym tytułu profesorskiego. Stanowiłoby to bowiem nie tylko jego deprecjację czy wręcz ośmieszenie obowiązujących w tym zakresie wymagań, ale także „rozgrzeszenie” osób, które po uzyskaniu habilitacji albo przeszły w stan „naukowego spoczynku”, albo też jedynie symbolicznie zaznaczają swoją obecność w życiu akademickim. Trzeba jednak coś tutaj zmienić. Za rozwiązanie najgorsze uważam pozostanie przy obecnie obowiązujących regulacjach. Oznaczałoby to, że grupa osób z tytułem profesorskim jest coraz starsza i (w sposób naturalny) coraz mniej liczna, a ci względnie młodzi doktorzy habilitowani, którzy mają już spore osiągnięcia i chce się im jeszcze coś zrobić w nauce i nauczaniu, są coraz liczniejsi i coraz bardziej sfrustrowani (bo albo nie mają tzw. książki profesorskiej, albo „profesorskiego doktora”).

Rozwiązań tego problemu może być wiele. Można np. powrócić do wcześniej obowiązującego u nas podziału na tytularną profesurę nadzwyczajną i zwyczajną; obecnie są to jedynie stanowiska uczelniane, różniące się głównie uposażeniem. Od tytularnego profesora nadzwyczajnego można byłoby np. wymagać udokumentowanego publikacjami w liczących się wydawnictwach dorobku naukowego (a w naukach humanistycznych również „książki profesorskiej”), ale już nie – wypromowanego doktora. Natomiast od profesora zwyczajnego zarówno owego dorobku, jak i „posiadania poważnych osiągnięć dydaktycznych, w tym w kształceniu kadry naukowej lub artystycznej”, a ponadto funkcjonowania w „międzynarodowym towarzystwie” (udokumentowanego publikacjami zagranicznymi, udziałem w międzynarodowych grantach badawczych, konferencjach itp.). Rzecz jasna, doktor habilitowany spełniający oba wymagania mógłby od razu ubiegać się o tytuł profesora zwyczajnego.

Można jednak pójść jeszcze dalej w różnicowaniu profesury i wprowadzić kolejne kategorie profesorów. Np. (wzorując się na Niemczech) wprowadzić tzw. profesurę juniorską albo (wzorem Włoch) przyjąć pięć kategorii profesorów (poczynając od profesora „pierwszego poziomu”), albo też (wzorem Francji) przyjąć podział zarówno na profesorów określonej klasy (w tamtejszych uniwersytetach dzielą się oni na trzy klasy), jak profesorów różnych szczebli (w każdej z klas jest ich kilka). Rzecz jasna, można również wypracować jakieś własne, całkowicie oryginalne rozwiązanie. Ważne jest, aby działało ono motywująco do pracy naukowej i dydaktycznej oraz stanowiło skuteczną barierę zarówno dla koleżeńskiego świadczenia usług i uprzejmości, jak i rozdawnictwa.

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz, historyk filozofii, pracuje w Instytucie Filozofii UAM w Poznaniu.