Ryzyko, rywalizacja, promocja
Dr hab. Maciej Konacki (ur. 1972), astrofizyk, absolwent UMK w Toruniu, pracownik Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika PAN. Odkrywca pierwszej planety krążącej w potrójnym układzie gwiazd (2005). Za odkrycie uhonorowany nagrodą ufundowaną przez Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo SA (2006). Laureat nagrody naukowej PAN im. Stefana Pieńkowskiego w dziedzinie astronomii za rok 2006 za cykl prac poświęconych precyzyjnym pomiarom prędkości radialnych i interferometrii optycznej spektroskopowych układów podwójnych.
Pracował Pan w USA przez ostatnich sześć lat. Kto finansował Pana pobyt i badania? Uczelnia, w której Pan przebywał?
– W Stanach nie da się uprawiać nauki, jeśli się samemu nie zdobędzie środków na badania. Rzeczywiście, w 2000 roku wyjechałem z Torunia do California Institute of Technology, popularnie zwanego Caltechem, na staż po doktoracie. Świadomie wybrałem tę uczelnię. Wiedziałem, jakie projekty tam się realizuje. Znałem naukowców, których spotkałem kilka lat wcześniej, kiedy przyjeżdżałem na zaproszenia indywidualne do Pensylwania State University (za te pobyty płacili Amerykanie). Przy okazji takich naukowych wizyt odwiedziłem Caltech, pokazałem jednemu z profesorów, co robię. Bardzo mu się to spodobało i zapowiedział, że jeśli zdobędę „kasę”, to mnie przyjmie pod swoją opiekę. Siadłem więc przed komputerem i szukałem w Internecie ogłoszeń o konkursach na projekty badawcze. Trafiłem na konkurs NASA. Wysłałem CV, informacje o dorobku naukowym, listy rekomendacyjne, no i, oczywiście, projekt badań. Wygrałem. NASA zdecydowała się opłacić mój pobyt i badania w wybranej przez mnie uczelni amerykańskiej poprzez tak zwany fellowship, coś w rodzaju prestiżowego stypendium. Wybrałem Caltech.
Do czego sprowadzała się rola profesora, który przyjął Pana pod opiekę?
– Status Fellow (członek stowarzyszenia, w tym wypadku odbiorców stypendium NASA im. Alberta Michelsona) daje całkowitą swobodę. Opieka profesora sprowadzała się do nadzorowania prawidłowości wydawania funduszy sponsora oraz doradzania. Najczęściej rozmawialiśmy – jak to określamy w naszym slangu – o astropolityce, a więc o tym, jak poruszać się w świecie nauki, aby osiągnąć sukces. Nikt ode mnie nie wymagał nawet trzymania się ściśle treści złożonego przeze mnie projektu. Mogłem realizować inne pomysły. Ten etap w mojej pracy badawczej zakończył się wieloma publikacjami, w tym pierwszą publikacją w „Nature” w 2003 roku. To był dla mnie moment przełomowy.
Taką moc ma „Nature”?
– Publikacja w „Nature” to łakomy kąsek. Znikomy procent materiałów składanych tu do publikacji ma szanse druku, tak gęste jest sito recenzenckie. Nic zatem dziwnego, że artykuł w „Nature” nobilituje naukowo. Pozwala zaistnieć w środowisku. Dosłownie. W Polsce pracuje około 150 astronomów i wszyscy znają się jak łyse konie. W Stanach astronomów jest kilka tysięcy. Człowiek ginie w tłumie.
Co ta publikacja zmieniła w Pana życiu?
– Otworzyła mi drogę do następnych publikacji. Sprawiła, że Caltech zaproponował mi etat senior−postdoc, odpowiednik naszego adiunkta (właśnie kończyła mi się trzyletnia dotacja z NASA). Na ogół proponuje się taki etat na rok. Mnie przedłużono umowę na rok następny. Nieczęsto to się zdarza. Senior−postdocowie bardzo intensywnie pracują. System szybkiej rotacji ma zapobiec nadmiernemu wykorzystywaniu ich przez starszych pracowników naukowych i eksploatacji intelektualnej. Sprzyja rywalizacji i dopinguje do pracy. Bo to tylko rok albo dwa względnej stabilizacji, kiedy nie sposób uciec od pytania: co dalej?
W uczelni fetowano Pana sukces?
– Oczywiście, ludzie gratulowali mi, ale w takiej uczelni, jak Caltech, która ma w swoim gronie coraz to nowych noblistów, sukces trwa kwadrans. Budzi zainteresowanie, ale nikt długo się nim nie ekscytuje. Oczywiście, każda tego typu okazja jest pretekstem do promowania nauki. W interesie uczelni leży, aby pokazać na zewnątrz, że ludzie tu zatrudnieni robią ciekawe rzeczy. Nagłośnienie atrakcyjnych wyników badań należy do obowiązków specjalnie zatrudnionych tu 2−3 osób, dziennikarzy naukowych, którzy utrzymują kontakt z najbardziej opiniotwórczymi mediami w kraju. To oni przygotowują notatki prasowe dla „New York Timesa” i innych wpływowych tytułów prasowych, dla radia i telewizji, organizują konferencje prasowe, ułatwiają kontakt dziennikarzy z naukowcami. Ponadto dużą wagę przywiązuje się do wizualizacji badań. Kiedy byłem w Pasadenie w jednym z laboratoriów NASA – Jet Propulsion Laboratory – które dysponuje własnym studiem filmowym, wykorzystano mój pobyt do stworzenia filmu animowanego wyjaśniającego istotę mojego odkrycia. Brałem udział w tworzeniu tego filmu jako konsultant. Myślę, że warto, aby również Polacy w podobny sposób promowali naukę. Oczywiście, nie każda uczelnia, ale na pewno PAN, która ma wiele placówek z dorobkiem na światowym poziomie i wielu naukowców wartych reklamy.
Czy sukces Pana nie ogranicza? Nie czuje się Pan zaszufladkowany?
– Poszukiwanie planet jest bardzo dobrą szufladką, bo to jeden z najbardziej nośnych tematów. Nie rezygnuję z tego, ale chcę podejmować równolegle nowe wyzwania. Ciągła zmiana to mój przepis na uprawianie nauki. Od momentu, kiedy zostałem studentem, już trzy razy zdążyłem zmienić dziedzinę badań. Teraz, poza obserwowaniem i poszukiwaniem planet, chcę wrócić do tego, co robiłem jako student – rozumienia astronomii poprzez fizykę.
Wrócił Pan do Polski z materiałem na habilitację. Poddał się Pan procedurze habilitacji. Co odpowiedziałby Pan naszym krajowym przeciwnikom habilitacji: jest potrzebna czy powinno się ją znieść?
– Jest potrzebna, bo doktoraty w Polsce bywają bardzo słabe. Po prostu – za mała konkurencja. To ona w Stanach eliminuje ludzi mało przydatnych nauce. Zdaję sobie sprawę z tego, że system habilitacji w Polsce bywa źródłem patologii, że zdarzają się sytuacje, kiedy starzy blokują drogę do kariery młodym. Nie sądzę jednak, aby było to możliwe w naukach ścisłych. Jeśli ktoś młody robi coś wartościowego, to nie ma siły, aby prędzej czy później się nie przebił.
Nie słyszał Pan o układach przy rozdziale grantów?
– Nieuczciwości zdarzają się wszędzie. Tyle że na świecie, kiedy się już „mleko wyleje”, są one piętnowane, a w Polsce tuszowane. W naszym kraju istnieje przyzwolenie na szukanie bocznych furtek pozwalających ominąć pole walki konkurencyjnej. W USA, składając wniosek o finansowanie badań, muszę wymienić wszystkich moich współpracowników, tak by wniosek nie mógł być oceniony przez kolegę. Kiedyś w Polsce istniała możliwość wskazania, do kogo wniosek nie powinien trafić do recenzji, aby „pomocna dłoń” konkurencji nie utrąciła go. Teraz tego obyczaju nie ma. A szkoda, bo takie rozwiązanie stosuje na przykład „Nature”.
Jaka jest na to rada?
– W Centrum Astronomii Mikołaja Kopernika PAN, którego jestem pracownikiem, jest zdrowy system premiowania naukowców w zależności od liczby publikacji i „cytacji”. Nie publikujesz – nie masz pieniędzy na badania. Nie jesteś cytowany – gorzej zarabiasz. To naprawdę działa. Każdy kombinuje – jeśli w tym roku nie opublikuję ani jednej recenzowanej pracy, moja pensja będzie dużo gorsza. I tak w CAMK mamy spokojne życie. W USA taka sytuacja skutkuje nieprzedłużeniem kontraktu na następny rok i twardym lądowaniem na bruku.
Jest możliwe, aby taki system zaakceptowały polskie uczelnie?
– Nie. Opowiadano mi, że kiedyś w jednej z polskich uczelni ktoś wystąpił z podobną propozycją i… usłyszał w odpowiedzi: „Wszyscy mamy takie same żołądki”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.