Bajka o szkole

Leszek Szaruga


Niedaleko powstała szkoła wyższa. Prywatna. Powstała jakby z niczego, ale gdy bliżej się przyjrzeć – powstała na bazie. I zapewne po linii. „Po linii i na bazie” – to fraza, która w przeszłości była frazą znaczącą. I chyba wciąż jeszcze coś znaczy.

Co należy uczynić, by stworzyć szkołę? Należy przede wszystkim mieć bazę. Może nią być spółka, najlepiej wspierana przez inną spółkę. Takie spółki – których korzenie sięgają wczesnego okresu prywatyzowania peerelowskich instytucji – mogą się pokusić o wykup działki pod budowę Szkoły Wyższej Czegoś i Czegoś. Na działce nie buduje się jednak szkoły, ale to nic – przecież wszystko można jakoś załatwić i odkręcić.

Lecz szkoła może się przydać, jest wszak doskonałym szyldem, a może nawet przykrywką. Po paru latach zatem Szkoła Wyższa Czegoś i Czegoś powstaje. Nie byle gdzie – w Warszawie, w samym centrum miasta. Slogan reklamowy jest pociągający: „Studia w Centrum Warszawy”. Ponieważ jednak na wykupionej działce nie wybudowano szkoły, trzeba wynająć pomieszczenia w centrum stolicy. Najlepiej w dużym budynku, z daleka widocznym, prestiżowym.

Ale to przecież tylko pomieszczenia. Komisji Akredytacyjnej i Ministerstwu to nie wystarczy. Trzeba skompletować kadrę, możliwie wiarygodną. Zatrudnia się więc młodego i zdolnego naukowca, który ma wizję i jest przekonany, że ją urzeczywistni. Zna się i na Czymś, i na Czymś, ma znajomych wybitnych fachowców, kompletuje zatem ekipę i szkoła spełnia warunki pozwalające jej rozpocząć działalność.

W pewnym momencie uwagę naukowców zwraca interesujący szczegół. Jest nim tajemniczość ludzi finansujących szkołę. Pensje są niskie, lecz umowy o dzieło rekompensują niedostatki wynagrodzenia. To stary i dobry chwyt, także na fiskusa, korzystny dla wszystkich. Jak w dziennikarstwie: niska pensja + wysoka wierszówka (korzystniej opodatkowana). Pieniądze wypłacane są przez różne spółki, nie przez samą szkołę, ale w końcu któż by na to zwracał uwagę – tym bardziej że zespół ma poczucie misji. Interesujące natomiast wydaje się postępowanie władz szkoły, które z każdym z pracowników rozmawiają osobno, zawsze w atmosferze dyskrecji. Rozmowy dotyczą nie tylko wynagrodzeń, ale i wzajemnych stosunków między pracownikami. Po uważnym przeczytaniu umowy można odkryć, iż pracodawca (kto nim jest naprawdę?) zastrzega sobie, że nawet po rozwiązaniu umowy o pracę przez czas jakiś nie wolno udzielać informacji o szkole. Za udzielanie informacji grozi pozew sądowy. Więcej – okazuje się, że o sprawach szkoły nie wolno rozmawiać ze studentami szkoły.

Tymczasem po wakacjach młody i zdolny naukowiec, którego mianowano rektorem szkoły, dowiaduje się, że szkoła zatrudniła nowego pracownika, którym jest profesor. Profesor w zamierzchłych już czasach był bardzo wysokim funkcjonariuszem pewnej Partii. Część pracowników szkoły, wraz z rektorem, jest nie tylko zaskoczona, ale uznaje, iż niekoniecznie chce, by Profesor był ich kolegą. Nie pasuje ani do wizji młodego i zdolnego naukowca, wciąż jeszcze rektora szkoły, ani do dość sympatycznej atmosfery, jaka przed wakacjami tu panowała. Teraz panuje pewna, że się tak wyrażę, dezorientacja, która pogłębia się w chwili, gdy finansujące szkołę władze pod pierwszym lepszym pretekstem zwalniają z pracy młodego i zdolnego naukowca, najlepiej dyscyplinarnie. Jego miejsce zajmuje młody i zdolny naukowiec, który funkcjonuje po linii i na bazie. Owa baza ma mocne fundamenty w środowisku wywodzącym się z pewnej Partii. W ramach nowatorskich posunięć nowego rektora pojawia się świetlana perspektywa, obiecująca, że nowy rok akademicki otworzy wykład inauguracyjny Ważnej Osoby. Okazuje się, że Ważna Osoba to prominentny funkcjonariusz władz Stanu Wojennego.

Niektórym pracownikom szkoły wpada więc do głowy pomysł, w istocie prosty jak konstrukcja cepa. Pracownicy aż się dziwią, że wcześniej podobna idea im do głów nie wpadła. Istotą bowiem owej idei jest skorzystanie z Internetu. Wyszukiwarki chętnie podają szczegóły dotyczące spółek, które stanowią oparcie szkoły – oczywiście, nie są to szczegóły dość szczegółowe, lecz wystarczają, by nasi bohaterowie zdali sobie sprawę z faktu, że uwikłali się w nie do końca jasny Układ. Być może nawet biorą nieświadomie udział w jakimś podejrzanym procederze, mającym swe oparcie w środowisku operującym grubymi milionami i wpisanym w powikłaną sieć spółek nie cofających się przed mataczeniem, zacieraniem śladów, wszelkim możliwym krętactwem. Niektóre z tych spółek, powiązanych mniej lub bardziej ze spółkami stanowiącymi bazę naszej szkoły, wykupują grunty w Warszawie i w innych miastach Polski, na niektórych z owych gruntów dokonują zaś rozbiórek dotychczas stojących tam zabudowań, by w ich miejsce stawiać przynoszące olbrzymie dochody budowle projektowane przez znanych w świecie architektów. W tych budowlach metr kwadratowy powierzchni może kosztować nawet 20 000 zł.

Co ma z tym wszystkim wspólnego Szkoła Wyższa Czegoś i Czegoś? To dobre pytanie. Jedno nie ulega wątpliwości – szkoła jest z owymi spółkami powiązana. Nie wprost, lecz to przecież nieistotne. Dość, że jakoś współtworzy ów System. Na zakończenie tej bajki powiem, że gdybym był dziennikarzem śledczym, z pewnością bym się tym tematem zajął. Po co? Dla kariery, oczywiście.