Wspieranie badań

Leszek Szaruga


Z nadzieją przeczytałem w „Polityce” wywiad z prof. Michałem Kleiberem, nowym prezesem PAN. Mówiąc o współpracy w ramach Unii Europejskiej, podkreśla on: „Właśnie rozpoczyna się VII Program Ramowy, największy na świecie wieloletni program wspierania badań o budżecie ponad 54 mld euro. (...) Decyzje o grantach będą podejmowane w trybie konkursowym, pieniądze dostaną najlepsi. Mogą się o nie ubiegać naukowcy z dowolnego kraju świata – warunkiem jest jednak, by badania prowadzone były na terenie Unii”. Ale to nie wszystko. Są dodatkowe pieniądze: „Otóż nowy budżet unijny pozwala krajom członkowskim, by część funduszy strukturalnych przeznaczyć na infrastrukturę badawczą. Upraszczając, od nas zależy, czy całą pomoc unijną przeznaczymy na drogi i oczyszczalnie, czy też zainwestujemy istotną jej część w budowę nowoczesnych laboratoriów badawczych i ich wyposażenie, zwiększając tym samym szanse naszych uczonych na pozyskanie kolejnych unijnych pieniędzy”.

Brzmi to optymistycznie, ale... Te pieniądze przede wszystkim wpadną w ręce polityków, a to nie wróży niczego dobrego. Można, oczywiście, mieć nadzieję, że spożytkują gotówkę w sposób godziwy, ale przyznam, że podstawy takiej nadziei są kruche i wątłe. Doczekaliśmy się co prawda prezydenta z profesorskim tytułem, ale – co wykazywała praktyka ostatnich kilkunastu lat – obecność profesorów w polityce, jak dotąd, sytuacji nauki w Polsce nie poprawiła. Politycy lubią inwestować w cele krótkofalowe, najlepiej przynoszące doraźne, niemal natychmiastowe skutki.

Powiada Kleiber: „Rachunek jest dosyć prosty. W krótkiej perspektywie możemy po prostu zwiększyć napływ unijnych pieniędzy. W dłuższej zyskujemy na modernizacji naszej nauki, bez której trudno sobie wyobrazić szybki rozwój kraju w przyszłości”. Brzmi to pięknie i efektownie. Pan prezes zdaje się tłumaczyć istotę rzeczy jak chłop krowie na pastwisku, niemniej nie jestem pewien, czy rzecz do adresata dotrze, gdyż dla niego rachunek nadal pozostaje skomplikowany i trudny do pojęcia. Dlaczego? Otóż dlatego, że pula funduszy strukturalnych tak czy owak jest zamknięta, a wykrawanie z niej jakiejś cząstki na naukę, której rozwój ma przynieść efekty w przyszłości, wydaje się dość ryzykowne. Żaden polityk nie będzie w swej ulotce wyborczej pisał o tym, że wspiera inwestycje, których owoce dojrzeją za dziesiątki lat. Tak wielkiej wyobraźni politycy na ogół nie mają.

Miewają ją mężowie stanu, ale tych u nas ze świecą szukać. W dodatku sytuacja nie jest prosta, gdyż unijnymi funduszami w dużej mierze zarządzać powinny samorządy – rzecz jest więc delegowana w obszar, w którym potrzeby doraźne i lokalne mają większy (politycznie) ciężar gatunkowy niż cele długofalowe i ogólnospołeczne. Trwają co prawda próby przejęcia tych pieniędzy przez władze centralne, lecz nie sądzę, by dążenie to było wyrazem specjalnej troski o rozwój nauki. Szarpanina budżetowa dowodzi, że fundusze unijne raczej mają służyć łataniu dziur powstających pod wpływem nacisku różnych środowisk niż inwestowaniu w przyszłość. Środowisko naukowe ma stosunkowo niewielką siłę przebicia, chyba że chodziłoby o rozbudowanie pionu badawczego instytucji zajmujących się niektórymi wątkami historii najnowszej, co zresztą samo w sobie nie jest niczym zdrożnym – cena, jaką płacimy za zaniedbania w tej dziedzinie jest dość wysoka. Ale to jest akurat ta dziedzina nauki, w której polityczne efekty badań są widoczne niemal natychmiast, a zatem dopłacanie do jej rozwoju jest niezwykle korzystne. Gdy jednak chodzi o finansowanie choćby badań genetycznych, sprawa wydaje się niepewna, a w dodatku kontrowersyjna, jeśli nie wręcz podejrzana z etycznego punktu widzenia.

Ale załóżmy, że wszystko jest tak, jak być powinno. Napływ unijnych pieniędzy rzeczywiście stwarza możliwość efektywnego wspierania rozwoju badań. Ktoś decyduje, że rzeczywiście warto to czynić. Czy w takim wypadku wiadomo, w jakie dziedziny inwestować należy w pierwszej kolejności? Czy istnieje lista priorytetów? Bo przecież nie da się w obecnej, dość przaśnej, sytuacji polskiej nauki wspierać „wszystkiego”. Musimy wybierać – chcemy tego czy nie. To trochę inna sytuacja niż w wypadku sięgania po fundusze programu ramowego, gdzie decyduje sam projekt, poddany w dodatku ocenie unijnych komisji i organów. Fundusze strukturalne pozostają w gestii lokalnej, nie unijnej: tu trzeba doskonale wiedzieć, jakie dyscypliny i kierunki mają w Polsce największe szanse rozwoju. Może są dziedziny, w których możemy stać się konkurencyjni? Jakie to obszary? Kto będzie o tym decydował? Według jakich kryteriów? Czy mamy się zamykać na własnym podwórku, czy postawić na szeroką współpracę międzynarodową?

To prawda, że bez inwestowania w rozwój nauki nie ma co liczyć na przyszły rozwój kraju. Ale ta prawda wciąż do polityków nie potrafi dotrzeć. Mówi Kleiber co prawda, że „politycy interesują się tym, czym interesuje się społeczeństwo” i że szansą jest zainteresowanie owego społeczeństwa sprawami nauki, ale przyznam, że nie bardzo w taką szansę wierzę. Ale to być może tylko moja przypadłość. Chciałbym nie mieć racji.