Tzw. podwójna moralność

Piotr Müldner−Nieckowski


Czytam właśnie książkę Anny Bikont i Joanny Szczęsnej „Lawina i kamienie” o wyborach pisarzy w czasach komunizmu. Książka to do połowy znakomita – piszą młodzi krytycy – od połowy hagiograficzna i w sumie próbuje ratować pamięć pisarzy, którzy ulegli komunistycznemu zaczadzeniu. Już samo słowo−klucz „zaczadzenie” jest – zdaniem krytyków – ratujące. Autorki używają go tylko po to, żeby wybielać. Zaczadzony może być odratowany, jeśli mu się przystawi rurkę z tlenem, a większość dostała sporą dawkę tego gazu w roku 1956. Wygląda jednak na to, że wszyscy byli zatruci i nie ma zmiłuj – czytam w pewnej recenzji.

To chyba było jednak tak, jak piszą Bikont i Szczęsna (z pewnymi małymi wyjątkami, co nie zmienia ogólnej postaci rzeczy). Nie zaczadzeni, ale gracze, niekoniecznie cyniczni, częściej spanikowani. Nie bezrozumni, ale kalkulujący i nie zawsze kalkulujący ze złą wolą. Wtedy nie było nic z manicheizmu, czego dzisiejsi mentorzy z młodszego pokolenia w żaden sposób nie chcą zrozumieć. Żyliśmy w świecie, w którym pewne rzeczy mogły się podobać. Podobała mi się na przykład atmosfera pierwszego maja. Był to dzień wolny od szkoły, na podwórku zbierała się czereda trzydziestu chłopaków i ad hoc powstawały trzy drużyny piłkarskie. Z miasta dochodziły odgłosy święta, a że nie oglądaliśmy tego osobiście, była w tym atmosfera niedosięgłej tajemnicy. I zawsze słoneczna pogoda, tak się składało.

Pamiętam czasy najostrzejszego zamordyzmu stalinowskiego bardzo dobrze. Dni były, jak to dni, całkiem normalne, mimo że matka mnie i bratu szyła spodnie z zasłon, buty w kółko łatał znajomy szewc, a po chleb stawało się w kolejkach. (Ach, ten zapach pieczywa, który dobywał się z rynsztoka ulicy Grójeckiej, u wylotu Nowoopaczewskiej, później Wery Kostrzewy, teraz Bitwy Warszawskiej 1920 roku.)

Kiedy wychodziłem do szkoły, matka napominała, żebym pamiętał, o czym i co mówi się w domu, i o czym i jak mówi się w szkole. Miało mi się to nie mylić i – nigdy nie myliło. To wcale nie było trudne, był to rodzaj gry w chowanego i ciuciubabkę zarazem, w czasie której przez uchyloną opaskę na oczach widziało się ostrzej. Trochę czułem się w roli Temidy, która nie jest całkiem ślepa. Zauważałem więc takie rzeczy, że wydanie przez władze zakazu modlenia się na początku lekcji najbardziej odczuły dwie moje serdeczne koleżanki luteranki i trzecia prawosławna, bo były w mniejszości, a nie katolicka reszta, i że nasza wychowawczyni, pani Powichrowska, znalazła na to sposób. Mawiała: „Dzisiaj głośno modlić się nie będziemy”. Dla nas był to zabawny sposób na to, co dzieje się gdzieś tam, poza szkołą, kiedy ktoś, tam wysoko, wydaje przepisy, które i tak są tylko po to, żeby były. Więc nasze gry toczyły się w sposób naturalny. Emocje czasem brały górę i kiedy hokejowa reprezentacja ZSRR dostała łupnia od Szwedów (pamiętna Szwajcaria 1953), w szkole zapanowała radość, której nikt nie próbował hamować, ale poza tym przestrzegaliśmy reguł gry, znacznie lepszej i ciekawszej niż dzisiejsze gry komputerowe.

O ojcu i matce nie mówi się źle, bo tak nakazuje przyzwoitość. O Stalinie nie mówi się źle, bo tak nakazuje instynkt samozachowawczy. Taka była nasza dewiza. A przecież kiedy zabierali naszego ojca do więzienia i przesłuchiwano nas, jego dzieci, wiało grozą nie na żarty. Tylko że były to jednak zdarzenia – w naszym odczuciu – nadzwyczajne, niecodzienne. Szkoła znowu huczała, bo nic nie dało się ukryć, a wieści zwielokrotniały się i budowały drugi świat, ten tragiczny, przypominający o niedawnej jeszcze wojnie. Żyliśmy więc w dwóch światach. O jednym myśleliśmy z czułością – to był ten nasz, własny. O drugim mitologicznie – to ten obcy, z którego przenikają dzikie wiadomości. Łączyliśmy te światy w sobie. Dla pierwszego mieliśmy język normalny, przyjazny, naturalny, wesoły. Dla drugiego opracowany, wystudiowany, sztuczny, smutny, taki jak obecna poprawność polityczna.

Nie sądzę, żeby w ten sposób kształtowała się jakaś podwójna moralność. Tego w kategoriach etycznych ująć się nie daje, mimo że nawet filozofowie usiłują w nas wmówić takie podejście. To była strategia, a za nią taktyka, najzupełniej świadomie uprawiana i nie przypominam sobie, żeby komuś pokiełbasiło się od tego w głowie. Czasem konieczna była powtórka z prawdy, dla odświeżenia (cudowne Radio Wolna Europa, które radyjkiem „Pionier” łapało się na przemian z muzycznym Radiem Luxembourg), ale to nie zmienia faktu, że i bez tego wiedzieliśmy dużo. Wiedzieliśmy co i jak nawet wtedy, kiedy Gomułka coś obiecywał, a Gierek zapowiadał.

Niektórzy, synowie i córki działaczy partyjnych, starali się dorównywać naszemu poziomowi, i w niejednym, wychowanym nader komunistycznie, zachwialiśmy równowagę „sprawiedliwości społecznej”. Czym zachwialiśmy? Tym, co mówiliśmy w czasie brydża i pokera albo na słynnych wycieczkach na glinianki na Okęciu, gdzie rozpijaliśmy wino marki „Wino”. Potem te gry stały się trudniejsze, dorosłe, ale wciąż czułem, że wpierana we mnie „podwójna moralność” to poniżające wyrażenie−wytrych, które nie przystaje do rzeczywistości. Prawdziwa podwójna moralność pojawia się dopiero wtedy, kiedy gry nie są wymagane przez system. Za komuny wyboru dużego nie było.

e−mail: pmuldner@mp.pl