Kochanowki, Fredro i my

Piotr Müldner−Nieckowski


Jeśli kibice chodzą na stadiony tylko po to, żeby się bić z innymi kibicami, to widocznie jest im to potrzebne. Nie chcę uchodzić za prasowego mentora ani znawcę społeczeństwa, więc nie będę socjologicznie oceniał tych potrzeb ani definiował, kim są ludzie zwani pseudokibicami. Jednak dostrzegam pretekst, którym się posługują, żeby wywoływać burdy. Jest nim niewątpliwie przywiązanie, prawdziwe czy udawane, do jakiegoś symbolu. Zwykle chodzi o klub sportowy albo – wcale nierzadko – po prostu o miejscowość. Symbol ten nie musi być obiektem uwielbienia, wystarczy, że pełni funkcję lepiszcza grupy. Najbardziej znana jest nienawiść między grupami z Warszawy i Krakowa oraz Warszawy i Poznania, a w Warszawie między zwolennikami Polonii i Legii, w Krakowie – Cracovii i Wisły. W Internecie można znaleźć teksty świadczące o antagonizmach między Toruniem i Bydgoszczą, Gdańskiem i Gdynią, Gorzowem i Zieloną Górą, Kielcami i Radomiem.

Mówi się, że młodzież, która nie ma zainteresowań umysłowych, szuka rozwiązania swoich problemów w fizyczności, w sile, tę zaś zapewnia gromada. Wierzą w to sami kibice. Jeden z ich blogów opatrzono hasłem „Gdyby nie było Naszego Klubu, w Europie byłaby totalna wojna”, a pod nim umieszczono setki podpisów i zachętę do przyłączenia się.

Kiedy interesowałem się zakupem pierwszego w życiu poważnego komputera, rozważałem alternatywę: IBM PC czy MacIntosh. Nie miałem o tym zielonego pojęcia, więc chodziłem na giełdy komputerowe i zbierałem informacje. Szybko się zorientowałem, że przy stolikach z komputerami IBM PC zbierali się wrogowie komputerów MacIntosh, a przy stolikach MacIntosha wrogowie IBM−ów. Nie przeciwnicy, ale właśnie wrogowie. Każdy zwolennik komputera innego niż właściciel danego stolika był zagrożony. Podobne pary można było zaobserwować wśród wielbicieli komputerów Atari i Amiga, Commodore 64 i ZX Spectrum, a także systemów operacyjnych, na przykład Linux i Windows, przeglądarek Internet Explorer (Microsoft) i Netscape, edytorów Emacs i Vi, a nawet psów i kotów, kawy i herbaty. To wygląda na nieustającą wojnę religijną. Walczą kościoły pietruszki z kościołami marchewki.

Miałem do czynienia ze wszystkimi powyższymi parami systemów, poznałem ich wady i zalety, ale do dzisiaj nie jestem w stanie sprecyzować merytorycznych przesłanek przewagi którejś z opozycji. Zewnętrzne przyczyny owej „nienawiści w parach” wydają się głupawe, infantylne, prymitywne. Tak też je postrzega bezradna opinia publiczna. Skoro jednak niektóre formy walki par stają się groźne, a zacietrzewieniu nie ma końca, muszą istnieć jakieś przyczyny ważniejsze. Nie miłość do Legii czy Wisły, nie ukochanie firm IBM czy Apple.

Zauważmy, że w internetowych grupach dyskusyjnych stale występuje zjawisko „flame wars” (wojen na obelgi) i „trollingu” (celowego wzniecania awantur). Jeszcze w 1990 Mike Godwin w jednej z dysput internetowych zwrócił uwagę na to, że jeśli dyskusje się przeciągają, to prędzej czy później prowadzą do obrzucania się drastycznymi obelgami, wśród których zaczynają dominować argumenta ad personam, z porównywaniem do Hitlera i Stalina oraz przypisywaniem adwersarzom cech rodem z nazizmu, antysemityzmu, rasizmu i terroryzmu.

Swego czasu obserwowałem statecznego znajomego, profesora fizyki, który dał się wciągnąć w taką pułapkę i przeistoczył w infantylnego wojownika o głupstwa. Zaczął od objaśniania zjawiska kwarków. Wywiązała się internetowa dyskusja, w której laicy opowiadali coraz większe bzdury. Wkrótce ktoś zarzucił mu niekompetencję, co wywołało w nim złość. Ta przerodziła się we wściekłość. Jako człowiek inteligentny i utalentowany literacko z szybkością karabinu maszynowego płodził coraz dotkliwsze i obrzydliwsze obelgi, ale otrzymywał jeszcze gorsze. Spocony i zmęczony nie dawał za wygraną.

Mamy to na bazarach. Mamy także w języku, mówimy przecież o wrzaskliwych, kłótliwych przekupkach, o jednej babie, która drugiej babie... A skoro mądrość ludowa aż o tym grzmi, kobietom wojny bliskie wojnom religijnym też nie są obce. W latach 70. głośna była sprawa dwóch lekarzy w jednym z miast powiatowych, którzy pokłócili się na śmierć i życie. Jeden był ordynatorem ginekologii (parter), drugi chirurgii (piętro). Oficjalnie poszło o to, że żona chirurga miała za złe żonie ginekologa, że ginekolog ma samochód volvo, a żona ginekologa, że chirurg ma mercedesa. Nieoficjalnie dowiedziałem się jednak, że nie wiadomo, o co poszło. Tymczasem parter najpierw nie utrzymywał stosunków z piętrem, a piętro z parterem, później zaczęło się buntowanie pacjentek. Nie pomogła interwencja władz i wyrzucenie ze stanowisk. Chirurg z ginekologiem przenieśli się do innego miasta, jeden na parter, drugi na piętro. Sam arcymistrz Fredro lepiej by tego nie wymyślił.

Ponad czterysta lat temu Jan Kochanowski napisał poemat „Zgoda”. Wszystko to już znał, wszystko przewidział, być może nawet stadiony.

e−mail: pmuldner@mp.pl