Niekorzystna wieloetapowość
Poprzedni minister nauki Michał Kleiber powiedział u progu swego urzędowania, że „tylko gruntowna reforma może uratować naukę polską” („Sprawy Nauki”, 2002/5). W toczących się dyskusjach przez „gruntowną reformę” rozumie się na ogół zmianę systemu finansowania, a zwłaszcza ogólne dofinansowanie badań naukowych. W dyskusjach prasowych wspomina się w tym kontekście również o czynnikach nieekonomicznych, m.in. o deprecjacji stopni naukowych lub o dominacji pokolenia starszych badaczy. Jestem przekonany, że korzenie kryzysu polskiej nauki tkwią jednak znacznie głębiej, a mianowicie w panującym, usankcjonowanym przepisami i zwyczajami, modelu kariery naukowej.
Gra indywidualistów
Cechą charakterystyczną tego modelu jest uparte i długotrwałe osiąganie kolejnych etapów kariery: od doktoratu przez habilitację po profesurę „prezydencką” (tytuł profesora). Dokonuje się tego nie tylko na skutek kumulacji rzeczywistych osiągnięć naukowych, ale przede wszystkim przez mozolne wypracowywanie kolejnych elementów życiorysu naukowego, a także żmudne zabiegi nieformalne i procedury formalne. Dorobek naukowy schodzi w tym wszystkim na plan dalszy. Przestaje być naturalnym efektem zaspokajania ciekawości poznawczej i twórczych poszukiwań, a staje się przedmiotem zabiegów, w tym np. „chodzenia” koło publikacji. Przy dążeniu do profesury mniej istotne jest wychowanie uczniów – spadkobierców naukowych, a bardziej – odfajkowanie choćby jednego doktoranta. Równie ważne jak sama praca badawcza staje się poparcie odpowiednich gremiów decyzyjnych – kierownictwa jednostek i rad naukowych/wydziałów. Te ostatnie w tajnych głosowaniach decydują o losie awansów naukowych, tak jakby można było demokratycznie rozstrzygnąć o wartości dorobku badawczego i dydaktycznego.
Produktem typowej polskiej kariery naukowej jest kandydat do tytułu profesora w wieku powyżej 50 lat, a w licznych przypadkach ok. 60 lat. Zważywszy na jeszcze wyższy przeciętny wiek polskich profesorów, nie dziwi dość powszechna opinia, że profesura jest godnym zamknięciem, ukoronowaniem kariery naukowej – nagrodą u progu emerytury.
Taki model kariery – widziany gołym okiem przez młodych adeptów nauki na licznych przykładach ich starszych kolegów – determinuje wzorce postępowania i szczegółowe motywacje już od szczebla doktorantów. Nastawiają się oni na „grę” w otoczeniu, gdzie dla osiągnięcia sukcesu często mniejsze znaczenie ma kreatywność w stawianiu sobie i rozwiązywaniu celów naukowych, a większe – umiejętność czerpania korzyści z różnych formalnych i nieformalnych układów oraz biegłość w zabiegach czysto biurokratycznych. W grze tej wynagradzany jest w istocie pewien rodzaj zapobiegliwości: mieszanina pracy naukowej i zabiegów układowo−formalnych, nierzadko przy dominacji tych ostatnich.
Inną konsekwencją polskiego modelu kariery naukowej jest wyraźne skrzywienie indywidualistyczne badaczy. Wymusza on jednostkowy styl działania w nauce – i nie chodzi tu jedynie o habilitację, której dość często taki zarzut się stawia. Cały model kariery naukowej w Polsce jest z ducha indywidualny, całkowicie pod prąd współczesnych tendencji nauki światowej, w której praca zespołowa od dawna już dominuje (mówimy tu zwłaszcza o naukach przyrodniczych, technicznych i medycynie, w naukach humanistycznych sytuacja jest być może nieco inna). Oczywiście, wszyscy znamy przykłady znakomitej pracy krajowych zespołów naukowych, pytanie tylko, o ile są zgodne z panującymi wzorcami, a o ile zaistniały wbrew nim.
Przepaść pokoleniowa
Można by wiele wybaczyć polskiemu modelowi kariery naukowej, gdyby rzeczywiście zapewniał skuteczne mechanizmy selekcji najlepszych, najbardziej twórczych mózgów. Tak jednak nie jest i to z powodów tkwiących w istocie samego modelu, zwłaszcza w jego skomplikowanej, sformalizowanej strukturze, uwikłanej w problemy „czynnika ludzkiego”. Intuicja i wyrywkowe obserwacje podpowiadają raczej tezę odwrotną: działają tu mechanizmy selekcji negatywnej. Mam na myśli trudne do policzenia przypadki jednostek, które nie chcąc podjąć gry o karierę, mimo predyspozycji i zdolności, bądź w ogóle jej nie zaczęły, bądź też na pewnym etapie porzuciły pracę badawczą. Z drugiej strony myślę tu o kolegach naukowcach (może lepiej powiedzieć – pracownikach nauki), którzy jak ryba w wodzie czują się w tym świecie biurokratycznych zabiegów i mętnych układów.
Wieloetapowość kariery naukowej sprawia, iż grono samodzielnych pracowników naukowych, w tym zwłaszcza profesorów, składa się w znacznym stopniu z jednostek w wieku zaawansowanym, mających szczyt kreatywności już dawno za sobą. Mówimy tu o osobach uprawnionych z racji swego wysokiego statusu naukowego do zasiadania w różnorodnych gremiach doradczych i decyzyjnych, kształtujących na różnych poziomach i w różnym zakresie teraźniejszość i przyszłość nauki w kraju. Pokolenie 60−latków, dominujące w tej grupie, ma najwięcej do powiedzenia w praktycznych sprawach nauki, takich jak np. opiniowanie i przyznawanie grantów, opiniowanie i głosowanie poszczególnych etapów MKN, opiniowanie i zatwierdzanie planów naukowych i innych dokumentów programowych instytucji i organizacji różnych szczebli. Dla jasności: nie chodzi tu o narzucanie limitu wiekowego, w końcu znamy przykłady twórczych umysłów i w wieku podeszłym. Rzecz w tym, by selekcja nie działała w drugą stronę – eliminując młodych, zdolnych badaczy o świeżym, odartym z rutyny podejściu do swoich dyscyplin naukowych.
Skutkiem istniejącego modelu kariery jest również rozziew pokoleniowy między samodzielnym pracownikiem naukowym w roli promotora a jego uczniem – doktorantem. Jego konsekwencją są nie tylko bariery psychologiczne we wzajemnych kontaktach, ale przede wszystkim przepaść w praktycznej znajomości nowoczesnych metod badawczych lub po prostu znajomości technik komputerowych lub języków obcych.
Aktualnemu modelowi kariery jest podporządkowana pokaźna część infrastruktury nauki, aktywność jednostek, zespołów, komisji, a nawet całych instytucji, takich jak CK czy część Kancelarii Prezydenta RP. Pociąga to za sobą bezpośrednie koszty wymierne, związane z formalną oprawą nadawania stopni i tytułów naukowych, np. z recenzowaniem, utrzymywaniem obsługi administracyjnej itd. Niemniej istotne są jednak trudne do oszacowania koszty ponoszone z powodu zaangażowania zastępów aktywnych badaczy w tę całą krzątaninę, szczególnie jałową w odniesieniu do habilitacji i profesury. Ta aktywność staje się zresztą często celem samym w sobie, a nierzadko ukrywa marazm naukowy, brak rzeczywistych osiągnięć badawczych. W tym kontekście znamienna jest informacja podana w „Sprawach Nauki” (3/2003), iż „w niektórych jednostkach wyższych szkół niepublicznych, ale także uczelni państwowych – aby tylko uzyskać przywilej nadawania tytułów naukowych – zatrudnia się doraźnie często przypadkowe osoby, żeby uzyskać niezbędne minimum kadrowe”. Tego rodzaju sytuacje stają się pomału publiczną tajemnicą.
konieczność i słabości
Jestem przekonany, że naprawianie polskiej nauki instytucjonalnej nie będzie w pełni skuteczne bez zmiany formalnych i nieformalnych uwarunkowań awansu naukowego. Nie wystarczy np. proste zwiększenie środków finansowych, nie zmienią też zasadniczo sytuacji reorganizacje w odpowiednim ministerstwie lub korekty systemu przyznawania grantów. Model kariery naukowej jest w tym kontekście czymś zasadniczym, bowiem wpływa na podstawowe motywacje badaczy, kształtuje ich ogólne podejście do uprawiania badań, wreszcie rzutuje na jakość strategicznego planowania i zarządzania w nauce.
Przede wszystkim należałoby spłaszczyć piramidę awansu naukowego, eliminując habilitację, a w dalszej kolejności – profesurę „prezydencką” w obecnym kształcie. Wymagałoby to zmiany ustawy o stopniach i tytule naukowym oraz pochodnych przepisów w ustawach dotyczących szkół wyższych, jednostek badawczo−rozwojowych i Polskiej Akademii Nauk.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat zwłaszcza problem habilitacji był wielokrotnie publicznie dyskutowany i podano chyba wszystkie argumenty za i przeciw. Spośród argumentów „za” nie da się w szczególności utrzymać uporczywie lansowanej tezy, iż habilitacja i profesura są niezbędnymi elementami skutecznej selekcji pozytywnej badaczy. Że tak nie jest, dowodzą nie tylko liczne negatywne przykłady krajowe, ale i pozytywne przykłady krajów przodujących w światowej nauce, w tym krajów UE. Jedynym wartym i koniecznym do utrzymania stopniem naukowym jest doktorat – stopień uznawany i rozumiany za granicą jako pasowanie na samodzielnego pracownika naukowego. Ranga doktoratu wzrosłaby po zniesieniu habilitacji, bo przestałby on pełnić rolę stadium przejściowego do kolejnego stopnia i tytułu. Likwidacja tytułu (bo, oczywiście, nie stanowiska) profesora lub zmiana jego formuły zmniejszyłaby też presję inflacyjną na stopień doktora, zabrakłoby bowiem jednego z głównych formalnych motywów przyspieszonego chowu doktorantów.
Nie sądzę przy tym, by rangę i poziom doktoratów dało się podnieść metodami czysto administracyjnymi. Pierwszoplanową rolę musi tu odgrywać czynnik skutecznie kształtujący hierarchię naukową w nauce światowej: ocena szerokich środowisk, dokonywana głównie na podstawie dorobku publikowanego. W większym stopniu dorobek ten powinien być konfrontowany z nauką światową – np. przez szersze, może nawet obowiązkowe, korzystanie z zagranicznych recenzji doktoratów, wniosków grantowych, publikacji itd.
Należy też zauważyć, że dopiero usunięcie formalnych wymagań w postaci habilitacji i profesury otworzy pole do oceny naukowców pretendujących do stanowisk i funkcji. Powinni być oni oceniani przede wszystkim na podstawie rzeczywistych kompetencji naukowych, a nie odpowiednich dyplomów. Co do profesury, możliwy do pomyślenia jest tu tytuł czysto honorowy, wyróżniający nielicznych najwybitniejszych krajowych badaczy, a także – być może – ludzi kultury i sztuki. Inna możliwość to ograniczenie nadawania – np. na wniosek senatu uczelni – tytułu profesorskiego do wybranych, najbardziej zasłużonych osób na stanowisku profesora akademickiego.
Aczkolwiek podobne do przedstawionych propozycje cząstkowych zmian zmierzających do korzystnego zmodyfikowania wzorca (trybu) polskiej kariery naukowej były już wielokrotnie publicznie dyskutowane, szanse na ich wprowadzenie nie przybliżyły się ani na jotę. Wynika to głównie z faktu, iż gremia decyzyjne lub doradcze w nauce składają się z osób ukształtowanych w duchu usankcjonowanego prawem i wieloletnią tradycją modelu kariery. Konieczne byłoby więc porzucenie tak drogich wielu kolegom naukowcom zasad i obyczajów, które towarzyszyły kolejnym etapom ich indywidualnego sukcesu. A to z przyczyn psychologicznych wydaje się bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.