Klingerowie, cz. I Dziadek
Dziadek, prof. Witold Klinger, „myszkował po Wielkopolsce”. Dr Michał Klinger, który dziadkowi poświęcił większą część rodzinnej opowieści, wie, że ślady dwóch braci, jego protoplastów, wiodły z północnych Czech do Wielkopolski właśnie w końcu XVIII stulecia. Losy przybyszów, którzy rychło zapisali się w polskiej kulturze niemałymi zasługami, naznaczone są wędrowaniem z krańca na kraniec wybranej ojczyzny i niesieniem w nowe strony najwartościowszych duchowych nabytków.
Synowie tych najdawniej znanych Klingerów byli „biznesmenami”, jak to określa pan Michał, nieco anachronicznie, nie znając dokładnie rodzaju interesów, jakie prowadzili. Jeden z ich potomków zasłynął jako doskonały inżynier. Współpracował z fabryką broni książąt Lubomirskich w okolicach Kórnika i za dorobek oraz inwencję w swojej specjalności otrzymał tytuł szlachecki. Witold Klinger, myszkując po domach zamieszkanych niegdyś przez członków rodziny, znajdował stare okazy broni z ich inicjałami.
Jego ojciec, a pradziadek mego rozmówcy, Paweł Klinger przeniósł się z Wielkopolski na Wołyń i tam dzierżawił majątki.
uczony – przyjaciel – obrońca
W Warowcacach nad Smotryczem urodził się w roku 1875 jego syn. Egzotycznie dziś brzmią nazwy miejscowe tamtych okolic, które i jednostkom, i nacjom przyszło pożegnać.
Pierwszy uczony Klinger skończył słynne z wysokiego poziomu gimnazjum w Niemirowie, a studiował w kilku uniwersytetach. Najpierw dwa lata (1895−97) filologię w Petersburgu. Dwa następne w krakowskiej Alma Mater, po czym historię starożytną i filologię klasyczną w Kijowie. Uzupełniał edukację w Monachium w latach 1904−06. Był tam privatdozentem, gdy w Uniwersytecie św. Włodzimierza w Kijowie ogłoszono konkurs na stanowisko kierownika Katedry Filologii Klasycznej. Witold Klinger wygrał i objął katedrę, zostając profesorem w roku 1917 – na trzy lata, po których, jak tylu jemu współczesnych uczonych robiących akademickie kariery za granicami, wrócił do Polski.
Pracując w uniwersytecie wykładał również historię oraz języki starożytne na kursach dla kobiet i uczył tych ostatnich w tamtejszym polskim gimnazjum.
W tym miejscu trzeba przerwać chronologię i wrócić do czasów szkolnych. Kolegą i serdecznym przyjacielem przyszłego profesora był w Niemirowie Stanisław Brzozowski. Wnuk Michał, wiele lat później, zadziwił się znajdując w korespondencji pisarza połowę listów do swego dziadka.
Kiedy w 1908 roku pisma socjalistyczne zaczęły publikować rejestr agentów ochrany i znalazło się wśród nich nazwisko Brzozowskiego, Witold Klinger zaangażował się w obronę przyjaciela. Przekonywał polskie elity, jeżdżąc z odczytami z Kijowa do Krakowa, że oskarżenie jest bezzasadne, a obciążające zeznania funkcjonariusza ochrany zawierają sprzeczności i fałsze. W 1912 roku, po śmierci przyjaciela (1911), opublikował książkę Brzozowski jako człowiek. W niewyjaśnionej do dziś sprawie pozostał do końca wierny swemu przekonaniu, kontynuując publicystyczną kampanię na rzecz pełnej rehabilitacji autora, którego dzieła zaważyły mocno na życiu umysłowym epoki. Nieraz później miała się w polemikach akademickich (np. spór ze Stanisławem Pigoniem o genezę mitu Wernyhory) odezwać ta cecha uczonego – upór towarzyszący mocnej argumentacji.
powrót profesora
Witold Klinger przeżył rewolucję rosyjską w Kijowie. Kiedy w 1920 roku musiał stamtąd uciekać, miał w Polsce dwie małe ojczyzny: Wołyń i Wielkopolskę.
Otrzymał propozycję objęcia katedry w Uniwersytecie Warszawskim i zaproszenie władz powstałego w roku 1919 Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Muszę przypomnieć, iż narodzinom tej uczelni u progu niepodległości towarzyszył wielki entuzjazm i rozległe plany, zarówno badawcze, jak i związane z potrzebą wykształcenia specjalistów wielu dziedzin życia w budującym się nowoczesnym państwie. Wielu też uczonych z różnych stron Polski, zza różnych granic, na różnych etapach naukowej drogi, zjawiło się wtedy w Poznaniu.
Prof. Klinger przywiózł sławę wybitnego grecysty. Miał już w dorobku cenne wyniki pionierskich wówczas badań nad folklorem greckim. Zapoczątkowała je niemiecka szkoła Formgeschichte, której był uczniem. W powojennym mieszkaniu wisiały wizerunki czołowych postaci tego środowiska. Zajmował się również w Kijowie wędrówkami i powinowactwami motywów mitologicznych, m.in. słowiańskim kultem rusałek, obrzędowością związaną z jajkiem wielkanocnym, wywodząc te późniejsze z folkloru starożytnego.
Po powrocie do Polski Witold Klinger otrzymał tytuł profesora zwyczajnego w roku 1920 i objął Katedrę Filologii Klasycznej UAM. Wykładał hellenistykę, latynistykę, historię starożytną i etnologię. Zainteresowanie tą ostatnią okazało się niezwykle płodne naukowo, przynosząc odkrywcze prace porównawcze, z których niejedna wciąż należy do podstawowego kanonu lektur kulturoznawczych, jak choćby wydana w 1931 roku książka Doroczne święta ludowe a tradycje grecko−rzymskie. W opinii wybitnego polonisty Romana Pollaka, to Klinger wprowadził do polskiej świadomości naukowej strukturalistyczne koncepcje Jamesa G. Frazera, zanim jego podstawowe dzieło Złota gałąź zostało u nas przetłumaczone. Przyniosło to ważne owoce w badaniach literatury polskiej.
Osobne, znaczne miejsce w dorobku zajmują przekłady, m.in. Hipokratesa, Hezjoda, Herodota, Moschosa z Syrii, Ksenofonta, Juliana Apostaty.
Wróciwszy do niepodległej Polski prof. Klinger, jak większość uczonych z jego pokolenia, włączył się w tworzenie instytucji naukowych, pełniąc funkcje uniwersyteckie, współredagując czasopismo „Lud”. Działał aktywnie w Poznańskim Towarzystwie Przyjaciół Nauk oraz PAU, których to organizacji był członkiem.
Kijów – Poznań
Michał Klinger wie, że studenci uniwersytetu w Kijowie czytają dzisiaj niektóre prace jego dziadka, znajdując w nich wiedzę przydatną w odnajdywaniu genealogii ukraińskiej tożsamości.
Na początku ubiegłego wieku, kiedy dziadek w Kijowie wykładał, grono uniwersyteckiej Polonii należało do tamtejszej elity intelektualnej. Panowie w tużurkach, ze starej fotografii przechowanej przez wnuka, nadawali ton życiu kulturalnemu i kierunek umysłowym aspiracjom inteligencji. Byli i czuli się Polakami, katolikami, choć wykładali po rosyjsku, rosyjskim w większości, prawosławnym słuchaczom.
Na kursach dla dobrze urodzonych panien była wówczas Raisa Bakalińska, krewna biskupa smoleńskiego, przyszła żona profesora. Babka przysporzyła mojemu rozmówcy licznej rodziny prawosławnych Rosjan, co bardzo wzbogaciło, ale i skomplikowało dzieje uczonego rodu.
Pożegnanie Kijowa odbyło się równie dramatycznie, jak wcześniej przeżywanie walk rewolucyjnych – ktoś z przyjaciół wciągnął profesora do ostatniego eszelonu uwożącego cofające się polskie wojsko. Uratowany przed niechybnym aresztowaniem pojechał do ojczyzny, zostawiając w Kijowie żonę z rocznym synkiem. Rozgościwszy się na katedrze i w poznańskim domu, sprowadził ich trzy lata później.
– Moja babcia okazała się osobą niezwykle barwną – powiada Michał Klinger, wyjaśniając, iż skutkowało to m.in. notorycznym brakiem pieniędzy, mimo „niebotycznej” profesorskiej pensji dziadka. Nieco zwariowany w pamięci wnuka dom, zawsze pełen był profesorów z różnych humanistycznych ośrodków europejskich, pisarzy i poetów, a także uczniów oraz młodszych kolegów gospodarza.
Po wkroczeniu Niemców w 1939 roku zjawił się tam esesman, żeby... odwiedzić autora prac znanych mu z lektury i cenionych. Pani Raisie powiedział: „Do was, do Rosji, też przyjdziemy”, na co usłyszał, że był tam już Napoleon. Zaraz potem rodzina Klingerów znów musiała uciekać. Tym razem do Warszawy, gdzie profesor nocował w Muzeum Narodowym na kozetce pośród mumii egipskich.
Poznań – nowy rozdział
Po wojnie rodzina wróciła do Poznania. Profesor przeżył kuszenie ze strony władz komunistycznych, które namawiały go do wejścia w struktury powstałej na gruzach samorządnych organizacji uczonych Polskiej Akademii Nauk. Dialog przecięło kategoryczne stwierdzenie, iż członek rzeczywisty Polskiej Akademii Umiejętności o żadnej nowej akademii nie słyszał i słyszeć nie chce.
Nie odzyskawszy przedwojennego mieszkania państwo Klingerowie osiedli w Domu Profesorskim, urządzonym na sowiecką modłę, ze wspólnymi „łazienkami” na korytarzu. Panie profesorowe rajcowały we wspólnej kuchni, przypalając potrawy. Pan Michał pamięta owo ponure locum i to, że dziadkowie wtedy niemal głodowali, jako że babcia Raisa nie potrafiła się wyzbyć skłonności do wydawania natychmiast każdego, wówczas nader nędznego, grosza. Nie zakłócało to wszakże rodzinnej harmonii.
Profesor, odsunięty od pracy uniwersyteckiej, zajął się głównie przekładami. Zapisane piórem kartki przysyłał czasem do Warszawy, żeby wnuk, wówczas uczeń szkoły średniej, zaniósł je Janowi Parandowskiemu, którego autor prosił o pierwszą lekturę.
Los się odmienił za sprawą ministra oświaty, którym był wtedy Stefan Żółkiewski, profesor polonista. „Czciciel dziadka”, zainteresowany jego badaniami motywów literackich, przywrócił prof. Klingera na Katedrę Filologii Klasycznej. Lata 1957−60 stały się czasem „twórczego żegnania się z uczniami”. Był to także bardzo ważny czas dla formacji Michała Klingera. Wtedy, podczas częstych odwiedzin, dziadek czytał mu „bez końca” Kraszewskiego, Sienkiewicza, Norwida, a po rosyjsku Gogola, Czechowa i Mereżkowskiego.
– Męczyła go bolszewia. Bolał nad tym, co stało się z Polską po wojnie. Cierpiał z powodu ideologicznej uległości nowemu reżimowi ze strony niektórych swoich kolegów. Przypominał sobie w takich sytuacjach splądrowane przez krasnoarmiejców dworskie biblioteki na Ukrainie, widząc w nowej sytuacji powinowactwa z barbarzyństwem przeżytym podczas rewolucji.
Poznański dom państwa Klingerów był „bardzo polski i bardzo prawosławny”. Pan Michał mocno podkreśla, że Druga Rzeczpospolita okazała się gościnna, przyjazna i szczodra dla rosyjskich emigrantów, którzy schronili się na jej obszarze, przybywając z walizeczką pamiątek, ale z wielkim bagażem intelektualnym i duchowym: znajomością języków, znawstwem sztuki, kulturą literacką, muzyczną, manierami. Do babci Raisy ciągle przychodzili eksgenerałowie, żony szambelanów, księżne, damy dworu. Podawano herbatę w cieniutkich wyszczerbionych już filiżankach i sardynki, trudno dostępny relikt minionych luksusów. Rozmawiano o polityce, historii, lekturach. Klimat tych spotkań, nasycony poczuciem zobowiązania wobec wspólnej kultury, w jakiej ci ludzie wyrośli i którą współtworzyli, naznaczył dwa kolejne pokolenia Klingerów.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.