Jak wyjść na swoje?

Leszek Szaruga


Czasy są, jak to określił w tytule jednej ze swych ostatnich książek Stanisław Lem, „takie”. Niby każdy widzi, jakie są, ale jakby nie dowierzał. W ostatnim bodaj z drukowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” felietonów pisał autor „Summy technologiae”: „Z jednej strony uważam, że nie należy naruszać cudzych hierarchii wartości (...), ale z drugiej – trudno się poddawać dyktatowi przemocy”. To zdanie o tyle mi odpowiada, że wciąż się z mniej lub bardziej widoczną przemocą spotykam. Przeżyłem już kilka fal swoistego terroryzmu paranaukowego, co szczególnie w naukach humanistycznych jest dość mocno odczuwalne ze względu na następujące tu po sobie „−izmy”, ostatnio bodaj postmodernizm (już kiedyś powiedziałem, że czekam na postidiotyzm). Terror to może określenie zbyt dosadne, niemniej przecież widać i słychać w języku młodych, wkraczających w życie naukowe ludzi, iż poddają się oni modnym w danej chwili terminom i pojęciom, że zatem pozwalają się uwięzić w dominującym dyskursie, który z jednej strony – jako narzecze „wtajemniczonych” – pozwala im znaleźć swe miejsce we wspólnocie, z drugiej jednak uniemożliwia lub tylko utrudnia samodzielne myślenie.

Jak tutaj wyjść na swoje? Przede wszystkim – starać się zachować dystans i ćwiczyć zdolność kontrolowania samego siebie. Tu pomocna wydaje się metoda filozofii analitycznej nakazująca nieustanne definiowanie pojęć, które zdają się „powszechnie zrozumiałe”, a często, gdy poddać je rozbiorowi krytycznemu, okazują się dalece niejednoznaczne, nieostre, a nieraz po prostu mylące. Powstaje sytuacja, która, jak to w jednym z wierszy napisał Rafał Wojaczek, sprawia, że dajemy się „nabrać na język, którego nie było”. Po drugie – należy chyba dążyć do kontrolowania zwłaszcza tych poglądów i założeń, które wydają się nam atrakcyjne, czyli, mówiąc inaczej, starać się nie poddawać bezrefleksyjnie uwodzącym nas formułom językowym, nie przyjmować na wiarę podawanych nam argumentów, lecz próbować je sprawdzić. Nie należy sobie dowierzać.

Rzecz w tym jednak, że takie „wychodzenie na swoje” może nas zaprowadzić w rejony niebezpieczne. Oto bowiem nie ulegając panującej modzie, możemy zostać w naszym środowisku zmarginalizowani. A to bolesne i nieprzyjemne – każdemu bowiem zależy w jakimś stopniu na akceptacji, na budowaniu więzi z innymi. Samotność, choć sprzyja intelektowi, bywa nieznośna: dość o tym poczytać w „Dzienniku 1954” Leopolda Tyrmanda, szczególnie w tych partiach, w których mowa o pozostającym na dalekich marginesach życia literackiego Zbigniewie Herbercie. Gdyby klimaty przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych utrzymały się jeszcze przez dekadę, los tego poety i eseisty raczej nie byłby godny pozazdroszczenia. Czy potrafiłby wytrwać przy swoim? Kto wie? Wszak pisał w „Potędze smaku”, że kuszono zbyt prymitywnie, prostacko. A gdyby kuszono w sposób bardziej wyrafinowany?

Przy czym, rzecz jasna, sama niezależność, choć jest wartością, nie gwarantuje intelektualnie wysokiego poziomu. Wybitny skądinąd filozof, jakim był Martin Heidegger, uległ systemowi nazistowskiemu, co przecież w żadnej mierze nie pomniejsza rangi jego dzieła naukowego, podobnie jak poparcie dla nazistów nie sprawia, iż podawać można w wątpliwość wielkość poezji Ezry Pounda. I na odwrót – opór przeciwko zbrodniczym systemom nie daje gwarancji geniuszu naukowego lub artystycznego. A piszę o tym dlatego, że „takie czasy”, w których nam żyć przyszło, zdają się promować mieszanie różnych porządków i od dłuższego czasu, ba!, od dziesięcioleci już obserwuję tendencje do politycznego czy ideologicznego piętnowania dzieł ludzi innych opcji. Kiedyś, w początkach lat dziewięćdziesiątych, przełożyłem wiersze jednego z poetów dawnej NRD, który, po otwarciu teczek, okazał się współpracownikiem tajnej policji, o czym zresztą, gdy te tłumaczenia publikowałem, nikt jeszcze nie miał zielonego pojęcia. I oto spotkany na ulicy kolega powiada, że tłumaczę komunistycznego szpicla. Trochę, przyznam, mnie to poruszyło, zrobiło mi się nieprzyjemnie i głupio. Lecz tylko przez moment. Bo o co chodzi? Nieprawda, odparłem mojemu znajomemu, nie tłumaczyłem komunistycznego szpicla, przełożyłem dwa dobre wiersze.

Niby to wszystko dalekie od spraw naukowych. Czy rzeczywiście? Otóż od czasu, gdy między innymi zajmuję się nauką o dziennikarstwie – a szkół tego typu jest wiele i wciąż powstają nowe – wiem, że ideologiczne klimaty nie dają się zupełnie wyrugować. Zapewne inaczej pojmuje się funkcje i rolę dziennikarstwa w szkole stworzonej przez ojca Rydzyka, a inaczej na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego czy w Collegium Civitas. Trudno się temu dziwić, ale jednocześnie zasadne wydaje się pytanie o standardy tego nauczania, o dobieranie lektur, o rodzaj praktyk. To samo dotyczyć jednak może psychologii czy socjologii lub historii, a wreszcie i prawa – tu nie bez znaczenia pozostają opcje wykładowców, wybór tych, a nie innych teorii wychowania, pojmowania choroby psychicznej, koncepcji społeczeństwa, zasad interpretacji faktów społecznych czy zdarzeń z dalszej lub bliższej przeszłości. Nie ma wyjścia – póki co, w tej materii panuje u nas pluralizm, ale przecież nie zupełna dowolność i samowola. Znam wypadek, gdy studenci zwrócili się do władz uczelni, by ograniczyły zapał ideologiczny jednego z wykładowców literatury współczesnej, redukującego pisarstwo do sfery politycznej. Nie wiem, co prawda, jak owe władze zareagowały, niemniej taka postawa studentów, wykazujących opór wobec próby ich indoktrynacji, wydaje się wysoce chwalebna. Ale też do pewnego stopnia. Bo ci sami studenci mogą przecież, jak to bywało na Zachodzie w latach sześćdziesiątych, wybrać ideologiczny terror. Gdzieś winna być w tym wszystkim zachowana równowaga, a jej zasady doskonale wykłada cytowana wyżej myśl Lema.