„Współwłaściciele” i „najemnicy”
Już nie pamiętam, kto pierwszy i w jakich okolicznościach użył zwrotu o „dostojeństwie uniwersytetu”. Dla zmarłego niedawno nestora polskich historyków, prof. Janusza Padewskiego, było to ulubione określenie, zgrabnie i trafnie oddające istotę rzeczy. Instytucje są bowiem różne i żeby je opisać, potrzeba zwykle wielu słów. O uniwersytecie zaś wystarczy powiedzieć, że jest dostojny i w tym jednym, staromodnym słowie zawrzeć wszystko.
Chyba nikt nie robił takich badań, ale bodaj nie ma drugiej instytucji, która cieszyłaby się taką estymą wśród swych pracowników, jak uniwersytet. Jest to rodzaj przywiązania i delikatnego uczucia przechodzącego w czułość, i to przeważnie dozgonną. Z zarobkami na domiar nie ma to nic wspólnego. Zarabia się tam – jak wiadomo – nienadzwyczajnie, stale na nie narzeka. A mimo to trwa się na posterunku nadal i w uczuciu nie stygnie. Jest to jeden z rzadkich w naszym świecie dowodów na to, że duch czasem jednak wygrywa z materią.
Powody tego są nieraz trudne do wyjaśnienia. Co zwykle wymieniają pytani o to sami zainteresowani? Prestiż miejsca i urok środowiska, które zna się od czasów studiów, poczucie wolności towarzyszące pracy twórczej, cenne kontakty (i kontrakty!) krajowe i zagraniczne oraz poboczne perspektywy rozmaitych honorowych lub lukratywnych zajęć czy zatrudnień. Dalej mamy już głównie sferę imponderabiliów – rytuały, znaki i symbole, mało na ogół czytelne dla ludzi spoza środowiska. Wymienić tu trzeba poczucie przynależności do neokapłaństwa, związek mistrza z uczniami (nie mniej czasem silny emocjonalnie niż z własnymi dziećmi), pamięć o poprzednikach na katedrze (okraszona zwykle bukietem anegdot powtarzanych w szóstym pokoleniu). A także lampka wina u rektora w okolicy Nowego Roku, czarna flaga na maszcie, uroczysty pogrzeb („co też wtedy o mnie powiedzą?”), doroczna gala inauguracji nowego roku akademickiego, Gaudeamus, togi, absolutoria, rady wydziałów i instytutów, głosowania i niekończące się dyskusje. Uniwersytet to wciąż republika wolnych ludzi, którzy – jak w dawnej Rzeczpospolitej – w wolnej elekcji wybierają nie tylko rektora (przypominającego naszych królów elekcyjnych), ale także dziekanów, prodziekanów, dyrektorów, wicedyrektorów, a bywa, że i kierowników katedr. Dochodzą do tego trudne do policzenia komisje, sesje, konferencje i sekcje konferencji wymagające przewodniczenia. Niemal więc każdy uczestnik tej wspólnoty, choć raz w życiu ma szansę być primus inter pares – czemuś przewodzić, zagrać w orkiestrze pierwsze skrzypce. Skoro w dodatku republika jest rzeczą wspólną, a ja jestem jej istotną częścią, to w pewnym sensie jestem także jej współwłaścicielem. Trudno od takiej logiki się oderwać.
W uczelniach niepublicznych, zakładanych na pniu, reguły gry od początku są inne. Kolegialność jest tu zazwyczaj skromna, a najważniejsze decyzje zapadają w wąskich gronach. No i te same, dobrze znane nazwy mogą oznaczać zupełnie co innego. Dziekan może mieć władzę nieporównanie większą niż w uczelni państwowej lub nieporównanie mniejszą. Rektor może przypominać królową brytyjską lub – dla odmiany – Ludwika XIV. Kanclerz – już sam tytuł brzmi groźnie – może być zarówno pierwszym księgowym, jak i faktycznym rządcą całej uczelni. Bywa, że są nimi wicekanclerze, prorektorzy albo ludzie luźniej związani z uczelnią. Możliwych relacji jest tu zresztą niemal tyle, ile szkół niepublicznych w Polsce, i przechodząc z jednej do drugiej – nieraz przez ulicę – trudno się w tym połapać. Na pierwszy rzut oka wciąż wiele spraw jest tu „w ruchu”. Z drugiej strony, co tylko się da – załatwiają „od ręki”.
Od początku wszystko jest inaczej: z pensjami, o które można walczyć jak lew, z administracją, której mylą się tytuły i ze studentami, którzy nie cieszą się z braku zajęć, profesora traktują jak najemnika. Z rzeczpospolitą mało co tu ma wspólnego, ale też z żadnej strony nie widać ochoty, żeby miało. Niektórzy profesorowie zachowują się tu jak zawodowi sportowcy. Występowali już w wielu klubach. Są do wynajęcia, ale rozmowy o przywiązaniu do barw klubowych lepiej z nimi nie zaczynać.
Z doktorami problem jest najmniejszy. Z tego poziomu większych różnic nie widać. „Współwłaściciele”, przeciążeni procedurami (i odsiadujący godziny na radach wydziałów i instytutów), wzdychają czasem do prostoty akademickiego życia „najemników”. „Najemnicy” z kolei woleliby nieraz, aby procedur było więcej.
Z początkiem października jedni i drudzy włożą togi.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.