Kategoryzacja nauki

Zbigniew Drozdowicz


Nauka była, jest i zapewne jeszcze długo będzie zróżnicowana pod względem sposobu prowadzenia badań, przydatności teoretycznej i praktycznej itp. Jedne z tych różnic stanowiły i stanowią o jej sile, inne natomiast wręcz przeciwnie – ujawniają różnego rodzaju niedoskonałości, a niekiedy wręcz patologie. Za coś takiego uznać trzeba np. uprawianie przez wiele lat działań pozorowanych. Tym, którzy są odpowiedzialni za naukę (lub po prostu są odpowiedzialni), chodzi o to, aby wprowadzić takie kryteria selekcyjne, które umożliwią odsianie plew od ziarna. Roli tej nie spełnił – w sposób satysfakcjonujący uczonych – dotychczasowy sposób tzw. oceny parametrycznej podstawowych jednostek uczelnianych. Obawiam się, że nie spełni jej również nowy, znajdujący się w końcowej fazie przygotowań. Nie twierdzę, że można opracować doskonały sposób kategoryzacji nauki (i uczonych). Twierdzę natomiast, że możliwe, a nawet konieczne, jest jego ciągłe doskonalenie.

Miłe początki

Dla polskiej nauki – podobnie zresztą jak dla innych sfer życia społecznego – te miłe początki, to oczywiście zmiany, które dokonały się w naszym kraju po 1989 roku. Zdjęto z niej wówczas sztywny i mocno ją uwierający gorset „jedynie słusznej ideologii” oraz uwolniono od instytucjonalnych, a nierzadko również samozwańczych, stróżów (cenzorów, wiele mogących sekretarzy partyjnych, nawiedzonych ideologów itp.). Tłumaczenie dzisiaj raczkującym w nauce uczonym, że jeszcze kilkanaście lat temu paszportu się nie miało, lecz go się otrzymywało (lub nie), może się wydać nieudolną próbą usprawiedliwienia faktu, że jest się co najwyżej „lokalnym” uczonym, ze słabą znajomością języków obcych, zerowymi kontaktami międzynarodowymi oraz brakiem cytowań w znanych i uznanych wydawnictwach zagranicznych. „Bramy” do wielkiej, uprawianej na Zachodzie nauki jednak w końcu się otworzyły i z otwarcia tego skorzystała część polskich uczonych. Nie są mi wprawdzie znane dokładne dane mówiące o tym, kto, w jakich dyscyplinach i w jakim zakresie z tego otwarcia skorzystał, niemniej bezpośrednie obserwacje skłaniają mnie do wniosku, że raczej wyjeżdżali nieliczni – nie zawsze zresztą ci, którzy biegle znali języki obce lub faktycznie mieli coś istotnego do powiedzenia w nauce. Tak czy inaczej, w pierwszej połowie lat 90. zaczął się zwiększony międzynarodowy ruch polskich uczonych. Ci, którzy stamtąd mimo wszystko wracali, przywozili nowinki wprawiające w zdumienie niejednego z zasłużonych profesorów – nie tylko zresztą dotyczące badań, ale również związane z akademickim nauczaniem. Jeszcze dzisiaj trudno niektórych z nich przekonać, że rzeczą normalną jest nie tylko ocenianie studentów przez wykładowców, ale także wykładowców przez studentów.

Ten powiew „nowego” dotarł również na najwyższe szczeble decyzyjne w kraju, w tym do Komitetu Badań Naukowych, w którego gestii znalazło się dzielenie środków finansowych na badania naukowe. Nie jest aż tak istotne, w czyich głowach narodził się system kategoryzowania podstawowych jednostek uczelnianych i towarzyszący mu algorytm obliczania środków finansowych na ich działalność. Ważne, że one były i ograniczyły arbitralność ministerialnych urzędników (i różnego rodzaju dojścia do nich). W efekcie jednostki te podzielone zostały na cztery kategorie, a znalezienie się w pierwszej stało się punktem honoru dla zatrudnionych w nich uczonych. Rzecz jasna, chodziło nie tylko o honor, ale także o owe środki finansowe – relatywnie duże dla tych, którzy otrzymali kategorię pierwszą, oraz znikome dla „czwartej ligi” naukowej. Po krótkim okresie oszołomienia „nowinkami” przyszło otrzeźwienie, a wraz z nim niezadowolenie – najpierw oczywiście tych, którym się niewiele dostało, później tych, którzy otrzymali nieco więcej od autsajderów (ale uważali, że należy się im dużo więcej), a na końcu tych, którzy dostali najwięcej (ale nie na tyle dużo, aby bez oglądania się na inne źródła finansowania realizować swoje ambitne plany badawcze). Sprawiło to, że dokonano modyfikacji systemu i algorytmu – m.in. poprzez procentowe ograniczenie liczby jednostek, które mogły się znaleźć w „pierwszej lidze” (nie więcej niż 20 proc. z każdej dyscypliny) oraz przyjęcie punktacji za osiągnięcia naukowe i promocyjne (w zakresie promowania kadry naukowej). Jego częścią składową uczyniono listy preferowanych i najwyżej punktowanych czasopism.

I tutaj najpierw pojawiło się oszołomienie (na wielu spore wrażenie zrobiła i robi nadal tzw. filadelfijska lista czasopism), a później otrzeźwienie i rozczarowanie. To ostatnie było zresztą nieuniknione w sytuacji ciągle malejących nakładów na naukę. Co z tego, że grupa uczonych otrzymała najwyższą kategorię, skoro trafiające do jej poszczególnych członków środki („odchudzone” po drodze przez tzw. narzuty rektorskie, dziekańskie i dyrektorskie) pozwalały im najwyżej zachowywać stan posiadania (a naukowy rozwój trzeba było odłożyć na lepsze czasy).

Najpoważniejsze kontrowersje w tym systemie tzw. oceny parametrycznej podstawowych jednostek uczelnianych wzbudzał i wzbudza sposób naliczania owych punktów. Na pierwszy rzut oka wygląda on sensownie, dosyć dokładnie jest bowiem w nim wskazane, „co” i „za co” się należy, a jeśli ktoś czegoś tutaj nie rozumie, to powinien zajrzeć na strony internetowe Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego (dawniej KBN) i sprawdzić, czy ze swoim dorobkiem naukowym (w szczególności publikacyjnym) jest faktycznie uczonym pierwszej, czy też niższej kategorii. Przyjrzenie mu się w szczegółach oraz w praktycznym funkcjonowaniu stawia jednak ową sensowność pod znakiem zapytania. Bezsensem nie jest nawet to, że wszystko trzeba w działalności badawczej liczyć i przeliczać na punkty (potrafią to nawet humaniści), lecz przede wszystkim to, że taką samą miarę stosuje się do wszystkich dyscyplin. Twierdzenie, że „nauka jest jedna”, nie odpowiada prawdzie, bo nauk było, jest i będzie wiele, a ktoś, kto temu przeczy, daje świadectwo braku orientacji w tym zakresie. Rzecz jasna, każdy uczony ma prawo uznawać swoją dyscyplinę, a nawet swoją specjalizację, za „jedynie naukową naukę”, ale przyjęcie przez gremia decyzyjne, że każdy z nich powinien publikować (najlepiej po angielsku) w czasopismach z „listy”, to jakieś nieporozumienie. Tym bardziej, że „listy” te budzą różnego rodzaju wątpliwości (w sprawie „filadelfijskiej” sporo do myślenia daje wypowiedź K. Głazka, zamieszczona w „Forum Akademickim” z czerwca br.).

Praktyka „punktowania”

Nie chciałbym jednak zanudzać „filozofowaniem” na temat nauki i uczonych w ogóle, nie tylko dlatego, że coś takiego nie istnieje (rzecz jasna, poza głowami ministerialnych planistów i strategów), ale również dlatego, że bardziej interesujące wydaje mi się to, jak uczeni poradzili sobie w praktyce ze słabościami systemu punktacji za aktywność naukową. To, że sobie z nim poradzili – oczywiście w różny sposób – nie ulega dla mnie wątpliwości.

Pierwszy z realizowanych scenariuszy, to publikowanie co się tylko da i gdzie się tylko da, nawet gdyby miało to dawać za każdą pozycję tylko jeden punkt przeliczeniowy (ich suma może jednak okazać się znacząca). Drugi, ambitniejszy, to stawianie na duże pozycje przeliczeniowe – np. monografie naukowe (nawet te w języku polskim dawały i dają sporo punktów), redakcje naukowe monografii (również wysoko punktowane) czy w końcu owe „nieszczęsne” czasopisma z „listy”. Działaniami wspomagającymi drugi scenariusz było wprowadzanie „swoich” czasopism na listy krajowe (A lub B). Trzeci, najambitniejszy wariant, – to publikowanie w wydawnictwach zagranicznych monografii naukowych w języku angielskim. Wbrew pozorom nie jest to takie trudne. Istnieją bowiem w krajach zachodnich oficyny wydawnicze, które żyją głównie ze świadczenia takich usług; rzecz jasna, niczego nie ryzykują i niczego nie dokładają do interesu, bo przyjmują jedynie tzw. teksty gwarantowane (przygotowane całkowicie pod względem językowym), a wszystkie pozostałe koszty wydawnicze ponosi zleceniodawca, czyli autor monografii lub wspierająca go instytucja (nierzadko jego macierzysta uczelnia). W zamian dają oczywiście „firmę” i mniej lub bardziej rzeczywisty kolportaż książki w obiegu zachodnim. Jeszcze lepiej poradziły sobie podstawowe jednostki uczelniane z występującym w tym systemie przedziałem w przyznawaniu punktów (przy niektórych pozycjach wynosi on nawet 100 proc.) – po prostu, jako podstawę generalnie przyjęły górny próg (słyszałem, że żadna z nich nie wyłamała się z takiego rozwiązania).

Interesujące są motywacje i reakcje na batalię o punkty przeliczeniowe uczonych, którzy z różnych względów nie zdecydowali się wziąć w niej udziału lub też zaznaczyli ten udział w sposób śladowy. Są oczywiście wśród nich tacy, których nie jest w stanie zadowolić żadna propozycja dotycząca ich naukowego zaszeregowania, a te, które naruszają ich wygórowane mniemanie o swoich kwalifikacjach, z natury muszą być złe. Są jednak również tacy (ich trzeba brać serio przy takich projektach kategoryzacji), którzy swoje główne powołanie widzą w wypełnianiu przez uczelnie misji edukacyjnych (i je ze sporym zaangażowaniem wypełniają). A fakt, że nie daje to ich instytutom i wydziałom wiele punktów przeliczeniowych, traktują jako błąd „w sztuce” – rzecz jasna, nie ich, tylko tych, którzy wymyślili ten cały system liczenia. Są w końcu i tacy, którzy wychodzą z założenia, że w badaniach naukowych trzeba robić swoje i nie ma co przejmować się tymi wszystkimi punktami i kategoriami. Ważne dla nich jest oczywiście również to, aby od czasu do czasu przedstawić wyniki swoich badań w cenionym przez nich (a nie tylko przez wymyślających różne „listy”) czasopismach. Ci ostatni w największym stopniu mają prawo do mówienia, że w nauce liczy się przede wszystkim jakość, a nie ilość. Z moich obserwacji wynika jednak, że najgłośniej mówią o tym ci pierwsi.

Liczymy po nowemu

W niejednym punkcie podzielam zastrzeżenia wobec nowego sposobu naliczania punktów sformułowane pod jego adresem przez prof. Macieja Żylicza, przewodniczącego zespołu roboczego, powołanego przy MNiI do spraw opracowania oceny parametrycznej. Zdumienie może oczywiście budzić to, że najpierw ministerstwo taki zespół powołało, a później i tak zrobiło po swojemu. Mniejsza o to, ważniejsze są owe zastrzeżenia. Dotyczą one „centralizacji systemu, wspólnej listy punktacji czasopism do wszystkich dyscyplin, wspólnych (...) zasad i definicji poszczególnych rodzajów publikacji, oparcia rankingu na efektywności, a nie kolejności w rankingach itp” (por. „Forum Akademickie”, wyd. cyt., s. 23). Krótko mówiąc, ministerialni urzędnicy przyjęli, iż nauka jest jedna, można zatem i należy „sterować” nią z jednego (centralnego) miejsca. Błąd ten zdaje się być dziedziczny (nawet nie będę próbował dochodzić, po kim i po czym odziedziczony).

Do tej listy zastrzeżeń dołączyłbym wątpliwość dotyczącą punktacji za awanse naukowe. Dotychczas liczyły się one do osiągnięć jednostki mającej uprawnienia do doktoryzowania i habilitowania. W świetle nowego sposobu liczenia punktów, korzyści będzie miała już tylko jednostka zatrudniająca kandydatów do tego awansu naukowego, przy czym żadnego punktowego zysku z wypromowania doktorów nie będą miały te uczelnie, które jako zasadę przyjęły zatrudnianie osób wyłącznie ze stopniem naukowym doktora; magister może być w nich najwyżej doktorantem, czyli – w świetle obecnie obowiązujących regulacji prawnych – studentem III stopnia kształcenia na poziomie wyższym. Proponowane rozwiązanie być może ułatwi zdobywanie punktów za awanse naukowe pracowników przez uczelnie bez uprawnień do doktoryzowania i habilitowania, ale na pewno utrudni uzyskiwanie tych stopni bezpośrednio zainteresowanym. Łatwo sobie wyobrazić, w jaki sposób jednostki uczelniane uprawnione do habilitowania będą się broniły przed kandydatami z zewnątrz, bo problemów z przeprowadzeniem takiej procedury jest dużo, a wynikające z tego korzyści dla wydziału lub instytutu niewielkie lub żadne. Mam również poważne zastrzeżenia do tak jednoznacznego uprzywilejowania języka angielskiego. Rozumiem, że w wielu dyscyplinach przyrodniczych i ścisłych liczy się naprawdę tylko to, co zostało napisane i opublikowane w tym języku. Jednak w mojej (w filozofii) liczą się również inne języki obce, takie chociażby, jak niemiecki czy francuski (bez znajomości tego ostatniego nie można np. wystąpić na konferencji naukowej zorganizowanej we Francji przez którąś z francuskich instytucji publicznych).

W tym liczeniu „po nowemu” widzę jednak również pewne pozytywy. Dotyczą one przede wszystkim osłabienia wskaźnika ilościowego i wzmocnienia jakościowego poprzez ograniczenie liczby wykazywanych przez jednostkę publikacji przypadających na jednego statystycznego pracownika: proponowane jest 2 N, czyli np. przy liczbie 100 pracowników byłoby branych pod uwagę jedynie 200 pozycji. Mam jednak pytanie: według jakich kryteriów będzie dokonywana ich selekcja i kto jej będzie dokonywał? Jeśli będzie się jej dokonywało na zasadzie: „tylko publikacje najwyżej punktowane”, to jestem przekonany, że zielone światło otrzymają nie tylko te z „listy” (z reguły jest ich niewiele), ale także „monografijki”, które tylko formalnie spełniają wymogi monografii (za 20 pkt.), oraz skrypty, które jedynie naśladują podręczniki akademickie (również za 20 pkt.). Przede wszystkim jednak zacznie się opłacać mnożenie takich prac zbiorowych, które każdemu ze współautorów dadzą po 6 pkt. (za „rozdział w monografii lub podręczniku akademickim”), a ich redaktorowi naukowemu dodatkowych 10 pkt. (za ich redakcję).

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz, historyk filozofii, pracuje w Instytucie Filozofii UAM w Poznaniu.