Dwie sprawy z ustawy

Janusz M. Pawlikowski


Najnowsze ustawowe uregulowanie spraw szkolnictwa wyższego w Polsce (ustawa z 27 lipca 2005 Prawo o szkolnictwie wyższym, DzU nr 164, poz. 1365) bardzo temu szkolnictwu pomogło i zapewne będzie nadal pomagać. Jest wszakże kilka spraw, których wzmiankowana ustawa nie rozwiązała lub też niepotrzebnie stworzyła. Zajmę się dwoma przykładami: nierozwiązanym nadal problemem opłat za studia i utworzonym dziwacznym kryterium podziału typów uczelni.

Podwójnie opodatkowani

Problem czesnego/dopłat do czesnego wpisuje się w szersze zagadnienie: czy studia w ogóle mają być płatne, czy bezpłatne? Zacznijmy od tego, że nigdzie na świecie nie ma usługi za darmo. Każda usługa, w tym szczególnie edukacja, kosztuje, świadczona jest więc ekwiwalentnie. Inaczej – zawsze ktoś za nią płaci. Otóż więc studia bezpłatne, czyli w uczelniach państwowych (obecnie publicznych), to czysta fikcja. Koszty tych studiów pokrywają wszyscy podatnicy, a więc i rodziny studiujących, chociaż one akurat w bardzo małym procencie. W odróżnieniu od studiów bezpłatnych istnieją studia płatne (obie te nazwy to żart sam w sobie) w uczelniach prywatnych (obecnie niepublicznych), w których czesne opłacają jedynie rodziny studiujących, pokrywając pełne koszty studiowania. W ten sposób, co jest od dawna wiadome, rodziny te płacą i za studia w uczelniach państwowych (za cudze dzieci) i w uczelniach prywatnych (za swoje). To „podwójne opodatkowanie na rzecz sektora szkolnictwa wyższego” nie jest ani sprawiedliwe, ani uczciwe.

Studia w jednym i drugim typie uczelni muszą być opłacane na identycznych ogólnych zasadach, po prostu w imię elementarnej sprawiedliwości społecznej. Płacić za studia muszą sami zainteresowani (lub ich rodziny, sponsorzy etc.). Jeśli nasze państwo chce (a powinno!) prowadzić politykę w zakresie, najogólniej mówiąc, „kto i co studiuje”, to ma w tym celu do dyspozycji wypróbowane i znane w cywilizowanym świecie mechanizmy. Podstawowym z nich jest pomoc materialna (głównie finansowa) udzielana młodzieży podejmującej studia (ale nie uczelniom!) w postaci np.: bonów edukacyjnych, stypendiów, kredytów studenckich, różnych form dopłat do czesnego etc. W skrajnym wypadku może ta pomoc powodować, iż studia stają się faktycznie bardzo nisko płatne lub nawet bezpłatne, ale dla zainteresowanego, a nie uczelni i społeczeństwa.

W naszym systemie szkolnictwa wyższego (patrz: Prawo o szkolnictwie wyższym) funkcjonuje wariant zły. Państwo funduje z pieniędzy podatników bezpłatne studia stacjonarne w uczelniach publicznych (a studiują tam w dużej liczbie dzieci z rodzin średnio zamożnych i zamożnych, jak pokazują badania) według kryteriów, nazwijmy je, „sprawnościowych”, a nie materialnych. Natomiast wzbrania się dopłacać do czesnego (taka jest dotychczasowa praktyka, a i zapis ustawowy stanowi tylko, że „uczelnia niepubliczna (...) może otrzymać” – art. 94 ust. 5 w związku z art. 95) studentom studiów stacjonarnych w uczelniach niepublicznych, w dużej liczbie pochodzących z rodzin średnio i mniej zamożnych, a przy tym, na ogół, spoza dużych ośrodków akademickich. Jestem przy tym przekonany, że gdyby nawet do takich dopłat doszło, to nie pokryją one pełnego czesnego, a tylko takie rozwiązanie byłoby sprawiedliwe.

A przecież załatwienie tej sprawy jest w gruncie rzeczy dosyć proste. Podstawowym kryterium pomocy finansowej dla osób studiujących gdziekolwiek (i opłacających pełne czesne w każdym typie uczelni) winno być bardzo szeroko rozumiane zapotrzebowanie: centralne – państwa na określonego typu kadrę z wyższym wykształceniem (wtedy mamy kierowane stypendia, kredyty itp. pomoc państwową), regionalne (wtedy stypendia itp. pomoc regionalna) oraz branżowe (stypendia branżowe, zakładowe) etc. Pozostali studenci niechaj studiują, co chcą i gdzie chcą, ale za własne (a nie podatników) pieniądze.

Zdaję sobie sprawę, że zakres zarówno debaty publicznej (np. spotkanie Senackiej Komisji Nauki, Edukacji i Sportu 7 lipca br.), jak i działań rządu, jest ograniczony konstytucyjnie, ale to sprawa tak istotna i ważna dla bieżącego działania szkolnictwa wyższego, a także dla całej jego strategii, że nie można jej już dłużej odkładać na później i należy ją pilnie rozwiązać.

Najwyższy czas skończyć z fikcją bezpłatnych studiów w uczelniach publicznych i płatnych w uczelniach niepublicznych!

Kryterium badawcze

Przykładem sprawy stworzonej przez ustawę bardzo niefortunnie jest ustawowy podział uczelni na akademickie (art. 2 ust. 1 pkt 22) i zawodowe (art. 2 ust. 1 pkt 23). Kryterium podziału (faktycznie jedynym!) jest bowiem posiadanie (lub nie) uprawnienia do... nadawania stopnia naukowego doktora. Takie kryterium powoduje, że przymiotnik „zawodowa” w nazwie jest w dużym stopniu mylący (tzn., że uczelnie akademickie, takie jak np. politechniki lub akademie medyczne, nie uczą zawodu?), a z drugiej strony może być odczytany jako deprecjonujący, szczególnie dla uczelni prowadzących np. humanistyczne studia magisterskie. Intencje ustawodawcy można od biedy zrozumieć – w miejsce dotychczasowego podziału, wynikającego z charakteru własnościowego (państwowe versus prywatne), wybrano jako kryterium wyróżniające posiadanie uprawnień do nadawania stopni naukowych. Ale kryterium to pochodzi „z innej bajki”, a mianowicie nie z edukacji, ale z badań naukowych. Nadmienić natomiast należy, że podział na uczelnie akademickie i zawodowe ma daleko idące konsekwencje prawne i społeczne (patrz np. „Forum Akademickie” nr 3/2006, str. 20).

Nazwę „uczelnia zawodowa” przyjęto zapewne jako spadek po ustawie z 26 czerwca 1997 o wyższych szkołach zawodowych (DzU nr 96, poz. 590), która tę nazwę wprowadziła do obiegu prawnego w Polsce. Tyle, że na mocy tej ustawy powstawały uczelnie prowadzące jedynie studia stopnia (licencjackie i/lub inżynierskie) o wyraźnie zawodowym profilu kształcenia. Co ten zwrot oznacza? Otóż, w największym skrócie, używając słownictwa wziętego z tzw. procesu bolońskiego, taki profil oznacza: mniej wiedzy ogólnej, więcej umiejętności i kompetencji zawodowych; w odróżnieniu od akademickiego profilu kształcenia: więcej wiedzy ogólnej, inne umiejętności i kompetencje zawodowe. A zatem, w uproszczeniu, uczelnie zawodowe miały nadawać dosyć wąską specjalizację zawodową, przygotowującą do szybkiego podjęcia pracy w konkretnym zawodzie, uczelnie akademickie zaś – wiedzę w szerszym obszarze, rozciągniętą na cały kierunek studiów i umożliwiającą względnie łatwe przechodzenie do nowych specjalności. Studia zawodowe trzyletnie należało więc zaprogramować tak, aby ich absolwentów wyposażyć w podstawowe narzędzia metodyczne, pozwalające wykonywać określone praktyczne zadania, natomiast studia akademickie pięcioletnie tak, by ich absolwenci, oprócz umiejętności zawodowych (choć niekoniecznie takich, jak powyżej), posiadali podstawy epistemologiczne i metodologiczne danej dziedziny wiedzy. Tak więc trzyletnie studia zawodowe (licencjackie/inżynierskie) i pięcioletnie studia akademickie (magisterskie) pomyślane zostały jako dwa odrębne systemy studiów, różniące się prawie wszystkim: misją, koncepcją kształcenia, sylwetką absolwenta, planami studiów etc.

Od roku 2005 (a więc osiem lat po uchwaleniu ustawy) pod rządami nowej ustawy oraz zgodnie z zaleceniami wdrażanego w Polsce procesu Bolońskiego, mamy radykalnie nową sytuację, do której powyższa koncepcja binarnego systemu studiów w ogóle nie przystaje. Wszystkie polskie uczelnie (z wyjątkiem kierunków jednolitych studiów magisterskich) będą teraz prowadzić studia I stopnia, czyli licencjackie/inżynierskie (art. 2 ust. 1 pkt 7), a więc zawodowe według utrwalonego już nazewnictwa, a tylko część z nich będzie miała uprawnienia do prowadzenia studiów II stopnia, czyli magisterskich (art. 2 ust. 1 pkt 8 i 9). Ale i jedne, i drugie uczelnie mogą być przy tym „z nazwy” zawodowe bądź akademickie, albowiem kryterium je wyróżniającym jest tu jeszcze inny parametr – zdolność do nadawania stopnia doktora. Horrendum!

Wiemy już, co różni uczelnię zawodową i akademicką de iure. A co je różni de facto? Z punktu widzenia poziomu kształcenia studentów – nic: i jedna, i druga prowadzić mogą i studia I stopnia, i studia II stopnia. Z punktu widzenia profilu kształcenia – także nic, chociaż wspomnieć należy, że rozważana jest możliwość rozróżnienia pomiędzy studiami I stopnia o „profilu akademickim” (można po ich ukończeniu podjąć studia II stopnia na dowolnym kierunku) oraz studiami I stopnia o profilu zawodowym (można po nich podjąć studia II stopnia tylko na takim samym lub zbliżonym kierunku). Ale na nic takiego zapisy ustawy nie wskazują. Co więc tak naprawdę różni te szkoły wyższe? Prowadzenie (lub nie) badań i nadawanie stopni naukowych, a nie różnice w procesie edukacji.

Dzisiaj jest więc tak, że np. Politechnika Warszawska, kształcąca m.in. inżynierów elektroników na studiach I stopnia, nie jest uczelnią zawodową, a np. Krakowska Szkoła Wyższa, kształcąca m.in. magistrów na kierunku nauki o rodzinie, jest. A zatem w Polsce uczelnia zawodowa to nie taka, która uczy studentów zawodu, ale taka, która nie może nadawać swoim absolwentom (zresztą tylko bardzo nielicznym) oraz chętnym z zewnątrz stopnia doktora.

Konia z rzędem temu, kto to zrozumie.

Prof. dr hab. Janusz M. Pawlikowski, rektor Krakowskiej Wyższej Szkoły Promocji Zdrowia, sekretarz Prezydium Konferencji Rektorów Zawodowych Szkół Polskich.