Młodym okiem

Marek Misiak


Wielu pracowników nauki w swoim myśleniu i mówieniu o studentach posługuje się obrazem wyniesionym z własnych studiów, często odbywanych jeszcze w minionej epoce, a zatem w nieco odmiennych warunkach społecznych i kulturowych. Pięć lat pomiędzy immatrykulacją a obroną pracy magisterskiej kojarzy się im z życiem pełnym porywających znajomości, ciężkiej pracy naukowej i rozwoju duchowego. Jako student IV roku chciałbym opisać sytuację psychiczną i życiową współczesnego studenta tak, jak sam ją widzę (moje rozważania nie pretendują do ogólności).

Kultura studencka dawniej i dziś

Jeszcze dwadzieścia lat temu za kulturę studencką uważano festiwale piosenki (debiutowało na nich wielu znanych obecnie wykonawców), spotkania z artystami, wernisaże prac studentów ASP, życie intelektualne w duszpasterstwach akademickich. Student jawił się jako istota wprawdzie uboga materialnie, ale za to mająca dużo czasu i pragnąca nade wszystko rozwoju intelektualnego. Gdy studiowali moi rodzice (druga połowa lat 70.), w modzie było ciśnięcie się w małych, zadymionych salkach na spotkaniach z uczonymi i artystami. Młodzi ludzie byli pełni pytań i chcieli je zadawać. Dyskusje na fundamentalne tematy ciągnęły się do późna w nocy. Budynki uczelniane były wprawdzie szare i zaniedbane, ale wieści o ważnych wydarzeniach rozchodziły się pocztą pantoflową.

Dziś mój macierzysty Instytut Filologii Polskiej UWr. jest odremontowany – tylko ducha coraz mniej... Na ścianach co krok wiszą reklamy sieci komórkowych, chipsów i batonów. Student stał się konsumentem jak każdy inny, a nawet lepszym, bo świeżo wyrwawszy się spod kontroli rodziców i posmakowawszy swobodnego życia będzie miał mniej oporów (w zasadzie tylko finansowe) przed skorzystaniem z oferty. Autorzy reklam przedstawiają życie studenckie jako nieustający ciąg imprez. Praca intelektualna jest niemal dezawuowana. Szczególnie utkwił mi w pamięci plakat reklamujący batoniki: Wykład trwa półtorej godziny. Kserowanie notatek – 15 sekund. Jeszcze gorzej jest w reklamie jednej z sieci komórkowych, w której młoda studentka przechadza się w obcisłym stroju po korytarzu uczelni, a jej najważniejszym atrybutem jest imponujący dekolt (współgra to z funkcjonującym w społeczeństwie stereotypem studentki jako kobiety o niezbyt silnych zasadach moralnych). Student pasjonat przedstawiany jest jako nudny kujon(ka), ślęczący nad książkami w pokoju w akademiku, obowiązkowo z niemodną fryzurą i w okularach. Reklamy zdają się również mówić, że studia służą zdobyciu dyplomu i zawodu, a nie rozwojowi intelektualnemu, nie mówiąc już o pracy naukowej. Okres studiów ma być czasem rozrywki, zgodnie z zasadą z piosenki Kazika: A po robocie dobrze zabawić się, a kultura studencka – środkiem na odreagowanie związanych z uczelnią stresów. Ma więc być rozrywką niewymagającą myślenia, rozweselającą. Juwenalia odbywają się pod hasłem „odstresowania się przed sesją”, dominują tam zatem zabawy niewymagające myślenia: malowanie ciała, biegi String Men (czyli studentów w stringach) lub wybory Miss Mokrego Podkoszulka.

Studenci i pieniądze

Szczególnie wyraźnym znakiem czasu są ogłoszenia pracodawców oferujących dorywcze zatrudnienie lub praktyki i plakaty biur pośrednictwa pracy oraz firm oferujących załatwienie zajęcia na wakacje za granicą. Spełniają one w oczywisty sposób pozytywną rolę, jednocześnie jednak kierują do odbiorców komunikat: Czas ucieka. Wykorzystaj go. Pracuj, odbywaj praktyki, zdobywaj doświadczenie. Inni już to robią, nie możesz pozostać w tyle. Konsekwencją tego jest nowa formacja pokoleniowa wśród polskich studentów: Pokolenie Nie−Mam−Czasu. Nie ma już kiedy jeździć na obozy naukowe, poznawać wielu przyjaciół na studiach, chodzić na imprezy kulturalne czy do duszpasterstw. Z zajęć idzie się do pracy, a w wakacje też się pracuje albo odbywa praktyki. To wszystko jest konieczne, ale potem młody człowiek budzi się na V roku i zdaje sobie sprawę, że właściwie tych pięć lat, które wiele osób z pokolenia jego rodziców wspomina jako najpiękniejszy okres w życiu, jemu samemu przepłynęło między palcami. Cały czas zajmują obowiązki. Życie studenckie coraz mniej różni się od okresu pracy zawodowej. Pojawia się jednak pytanie: gdzie wśród tych wszystkich praktyk, szkoleń, kursów i zdobywania doświadczenia czas na cieszenie się życiem? Wielu dwudziestolatków wciąż nie może uwierzyć, że tak właśnie ma wyglądać dorosłe życie. Pojawia się też inne, paradoksalne wręcz zjawisko – praca i doszkalanie się zajmuje tak dużo czasu, że na samą naukę zostaje go bardzo niewiele. Nie na tyle mało, by uniemożliwiało to utrzymanie się w uczelni, ale jednocześnie nie na tyle dużo, by rozwijać zainteresowania naukowe. W rezultacie mury uczelni opuszczają ludzie umiejący na siebie zarobić, ale nierozumiejący ani istoty pracy naukowej, ani ducha dziedziny, w której się kształcili. W czasie pięciu lat studiów uczyli się tylko do kolokwiów, egzaminów i zaliczeń, nie mając po prostu czasu na czytanie czy badanie czegokolwiek, czego czytać lub badać nie musieli.

Faktem jest jednak, że coraz trudniej studentowi utrzymać się dzięki samym tylko pieniądzom przysyłanym przez rodziców. Nie dotyczy to wyłącznie osób „zamiejscowych”, które opłacają akademik/stancję i jedzenie. Z czegoś trzeba opłacić kursy i certyfikaty językowe, kupić komputer, pojechać na krótkie choćby wakacje. Tymczasem coraz trudniej utrzymać stypendium naukowe, zwłaszcza gdy coraz więcej uczelni przechodzi z systemu progowego na system „szczytu górki” (stypendium otrzymuje tylko 10 lub 15 proc. najlepszych studentów). W tej sytuacji student (o ile nie udało mu się osiągnąć średniej 5,0) nigdy nie może być do końca pewien, czy to on, a nie kolega z ławki otrzyma wsparcie. System ten ma w założeniu przywrócić stypendiom naukowym właściwą funkcję nagrody dla najwybitniejszych (dla wielu dobrych, choć nie najlepszych studentów, zwłaszcza na kierunkach humanistycznych, gdzie uzyskanie średniej np. 4,5 nie stanowi większego problemu, stypendium jest rodzajem stałej pensji). System taki powoduje jednak u wielu studiujących swego rodzaju perfekcjonizm, a przecież nie zawsze ze wszystkich egzaminów i zaliczeń da się mieć piątki. Oceny (zwłaszcza na kierunkach humanistycznych) mają często charakter czysto uznaniowy – są prowadzący, którzy z zasady piątek nie stawiają, są też tacy, którzy całej grupie wpiszą je za samą tylko obecność i śladową aktywność na zajęciach. Warto wspomnieć, że zapisanie się na ćwiczenia czy egzamin do tej a nie innej osoby zależy nieraz od szczęścia czy przypadku (i w tej sytuacji od tego samego zależy w sporej mierze uzyskanie stypendium).

Po co studiujemy?

Coraz mniej jest kierunków „naukowych”, a coraz więcej czysto zawodowych. Nawet uniwersytety zaczęły być postrzegane jako miejsca zdobywania tylko i wyłącznie konkretnego zawodu, a nie zgłębiania wiedzy. Pojawiają się głosy, że nie ma sensu przyjmowania na takie kierunki, jak archeologia, kulturoznawstwo czy fizyka teoretyczna więcej niż kilku osób rocznie. Ja sam studiuję polonistykę. Gdy ktoś się o tym dowiaduje podczas rozmowy, jego odruchowe pytanie brzmi najczęściej: A co ty będziesz po tym robił? A przecież studiuje się nie tylko po to, by mieć potem wyższą pensję. Studentów jest coraz więcej, ale równocześnie coraz mniej z nich ma świadomość, czym studiowanie różni się od nauki w szkole, a wyższa uczelnia od liceum. Przecież oprócz podejścia: „muszę pracować w wyuczonym zawodzie” i „potrzebuję tylko papierka”, jest jeszcze trzecie: „nie wiem tak naprawdę, co będę robić po studiach, ale wiem, że tych pięć lat rozwinie mnie intelektualnie – na wyjściu będę zupełnie innym człowiekiem niż na wejściu”. Niestety, taka świadomość jest wśród polskich studentów niezwykle rzadko spotykana.

Idąc tym tropem – dla pewnej liczby studiujących celem może być kariera naukowa, rozumiana jednak nie jako zdobywanie kolejnych stopni naukowych dla samego prestiżu czy wyższych uposażeń, lecz jako bezinteresowna służba wybranej dziedzinie (lub dziedzinom) nauki. Brak kontraktowego systemu zatrudniania w uczelniach powoduje jednak małą rotację kadr, co sprawia, że wielu zdolnych młodych ludzi rezygnuje ze starań o dostanie się na studia doktoranckie w przekonaniu, że wprawdzie zdołają obronić pracę doktorską, ale o asystenturze mogą co najwyżej pomarzyć, a w przypadku osób z wykształceniem humanistycznym „dr” przed nazwiskiem rzadko pomaga w znaczący sposób w znalezieniu pracy (a przynajmniej nie na tyle, by było to warte kolejnych czterech lat studiów).

Być może wszystkie opisane tu zjawiska są tendencjami zarówno naturalnymi, jak i pozytywnymi, a ja sam, zamiast głosić jeremiady, powinienem cieszyć się z upowszechniania wyższego wykształcenia w naszym kraju i rosnącej samodzielności studentów. Nie namawiam też do powrotu do modelu studenta z czasów PRL. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę, że w studiach coraz mniej jest dobrze pojętego romantyzmu. Wyższa uczelnia wciąż jest prawnie autonomiczna, ale sami studenci przestają być autonomiczni myślowo, usiłując w źle pojęty sposób dostosować się do współczesnego świata. W dniu, kiedy kończę ten artykuł, skończyłem inną pracę – efekt intensywnych studiów nad kinem wietnamskim – i odczuwam głęboką satysfakcję naukową z tego powodu. Spędziłem też trzy godziny u poznanej na studiach przyjaciółki na mądrej i ciepłej rozmowie. I myślę, że o to właśnie w studiowaniu chodzi.

Marek Misiak jest studentem IV roku filologii polskiej w Uniwersytecie Wrocławskim.