50 procent

Leszek Szaruga


Internetem biega list protestujący przeciw nałożeniu przez profesorkę wicepremierkę Zytę Gilowską haraczu na pracowników nauki i sztuki, czyli przeciwko zniesieniu 50 procent kosztów „uzysku” z ich honorariów i płac. Protest jest słuszny i, rzecz jasna, protest ów z wielką ochotą podpisałem, choć jestem przekonany o tym, że nie da on nic albo niewiele. Ale podpisałem go też w nadziei, iż jest on jedną z nielicznych prób integracji środowisk twórczych i naukowych, które po roku 1989 w zasadzie poszły w rozsypkę.

Próba ta pojawia się w obliczu zagrożenia dochodów, ma więc solidne, choć dalekie od ideowych podstawy. Tak sobie przy okazji myślę, iż właśnie wobec spraw, a nie wokół idei i ideologii będą się w przyszłości organizowały poszczególne grupy i środowiska społeczne. Na tej płaszczyźnie łatwiej o porozumienie niż na jakiejkolwiek innej. I ten właśnie sposób aktywności społecznej stanowi na ogół podstawę tworzenia wszelkich „organizacji pozarządowych”, takich zatem, których spoiwem jest realizowanie konkretnych obywatelskich inicjatyw. Tworzą owe organizacje sieć od władzy politycznej niezależną, ale jednocześnie czyniącą ze zatomizowanego społeczeństwa strukturę zdolną do podejmowania wspólnych działań.

Ważne to o tyle, że, jak wykazują badania, jesteśmy w tym procesie uobywatelniania społeczeństwa w ogonie Europy. Nie jest to bez znaczenia w okolicznościach, w których państwo okazuje się niesprawne. A jak na razie, to raczej sprawne ono nie jest, natomiast zabieg polegający na wyciśnięciu w gruncie rzeczy – mierząc we właściwych proporcjach – niewielkiej sumy mającej ratować dziury budżetowe kosztem nielicznej grupy zawodowej, w olbrzymiej większości opłacanej dramatycznie nisko, jest zabiegiem co najmniej wołającym o pomstę do nieba. Ale cóż, jestem tylko zwykłym, jak to się kiedyś mówiło, wyrobnikiem pióra (które wyewoluowało w komputer), może więc po prostu nie doceniam wkładu, jaki wniosę w budowę IV Rzeczpospolitej, gdy pozbawiony zostanę moich „przywilejów” podatkowych.

W przyzwoitym państwie winno się jednak, w moim mniemaniu, doceniać ten drobny fakt, iż ponoszę spore – i rosnące z biegiem czasu, gdyż na przykład książki oraz czasopisma drożeją, a biblioteki raczej nie posiadają funduszy zapewniających stałe i natychmiastowe uzupełnianie zbiorów – nakłady dla utrzymania swej sprawności zawodowej. A, jak wiadomo, nie są to wcale nakłady małe, w moim starczym już wieku dochodzą zaś do tego koszty lekarstw, które państwo refunduje także w bardzo ograniczonym zakresie. Wszystko to prowadzi do tego, że dość w sumie elitarna grupa zawodowa, jaką tworzą nauczyciele akademiccy, ulegnie dalszej pauperyzacji, co może przynieść efekt zatrważający.

Ale może się mylę. Może – wzorem naszych lekarzy czy kierowców coraz częściej poszukujących pracy za granicą – nasi naukowcy, podejmując pracę na obczyźnie, przyczynią się do rozsławienia dobrego imienia Polski i doprowadzą do zweryfikowania zakorzenionych stereotypów dotyczących „polnische Wirtschaft”. Rzecz w tym jednak, iż doprowadzając w ten sposób do poprawy obrazu Polaków jako pracowników, jednocześnie wykażą nieatrakcyjność Polski jako państwa, w którym pracować by się chciało. I choć skądinąd zrozumiałe wydają się zabiegi zmierzające do wzrostu wpływów do kasy państwowej, to przecież nie może to być czynione za każdą cenę.

Zapewne można ten tekst odczytywać jako rodzaj prywaty. Rzecz w tym, iż tak nie jest – osobiście jakoś sobie z tymi cięciami poradzę. Wiem jednak, że oznaczają one dla wielu moich koleżanek i kolegów, szczególnie młodszych, cios dość dotkliwy. I nie bardzo w tej sytuacji rozumiem wyjaśnienia premiera, który w liście do Komitetu na rzecz Rozwoju Nauki w Polsce stwierdza: „Projekt ustawy, która miałaby wejść w życie od 1 stycznia 2007 r., zakładający likwidację 50 proc. odpisu na koszty uzyskania przychodów dla twórców, nie ma na celu dyskryminacji środowiska naukowego, a jedynie ujednolicenie systemu podatkowego”. Nikt przecież nie twierdzi, że projekt pani profesor Gilowskiej ma na celu dyskryminację środowiska naukowego. Nie o dyskryminację tego środowiska chodzi, lecz o jego zubożenie i to w sytuacji, w której środowisko to w większości raczej na nadmiar zasobności nie narzeka, a wręcz przeciwnie – jeśli już nawet nie ulega systematycznej pauperyzacji, to w każdym razie wciąż nie ma szans na uzyskanie takiego statusu materialnego, który pozwalałby na w miarę spokojne życie.

Pisze co prawda premier, że stoi „przed niezwykle trudnym dylematem sprawiedliwego podziału publicznych środków i zrównania szans i praw podatników”, lecz ewentualne wprowadzenie w życie projektowanej ustawy raczej rozwiązaniu tego dylematu nie sprzyja. Chyba że chodziłoby o jakąś mechaniczną „urawniłowkę”. W końcu ów przepis mówiący o wyliczaniu kosztów uzyskania przychodów nie został pomyślany jako jakiś „przywilej” czy nagroda specjalna, lecz jest dość realistyczną oceną sytuacji w nauce: tu rzeczywiście owe koszty są dość wysokie. Tyle że likwidacja tego rozwiązania – funkcjonującego przecież od dawna – jest w założeniu władzy stosunkowo mało ryzykowna, naukowcy raczej nie ruszą na budynki sejmowe uzbrojeni w łomy i kamienie, jak to skutecznie w obronie swych praw uczynili górnicy. Niechętnie też raczej będą strajkowali. Póki co, podpisują listy protestacyjne – w sumie podpisało list (jak dotąd) ok. 30 tysięcy osób reprezentujących środowiska naukowe i twórcze. Wśród nich zapewne nie brakuje i takich, którzy spokojnie mogą się na „poprawkę” systemu podatkowego zgodzić. Większość wszakże zostanie uderzona po kieszeni. I zapewne na krótką metę to się budżetowi opłaci. Tyle że na dłuższą metę nie opłaci się to ani państwu, ani społeczeństwu.