Uniwersytet na sześć doktoratów

Waldemar Korczyński


Sprawy szkolnictwa wyższego stały się ostatnio medialne, a najbardziej słychać lamenty o niskim poziomie scholaryzacji i jeszcze niższym nauczania na studiach wyższych. Jednym z bardziej krzykliwych jest hasło o konieczności podnoszenia poziomu studiów. W moim odczuciu jest ono bałamutne, a poziom powinno się nie podnosić, ale właśnie obniżać (ale świadomie, nie przez zaniechanie). Postaram się pogląd ten uzasadnić.

Dowód ułomności

Zauważmy przede wszystkim, że dobra uczelnia, to nie tylko dobra kadra, ale też równie dobrzy studenci. Jeśli „odległość intelektualna” między nauczanym a nauczającym jest zbyt duża, to nauczanie staje się uciążliwą dla obu lipą i żadne wynalazki dydaktyczne tego nie zmienią. Znakomity naukowiec postawiony przed klasą w kiepskim gimnazjum w Pipidówce Dolnej poniesie totalną klęskę, podobnie jak wybitnie zdolny student w kiepskiej Szkole Wyższej Mniemanologii Stosowanej w Umbowie Górnym. Co gorsza, obaj działać będą w istocie na szkodę uczelni, bo każdy zestresuje środowisko. Pierwszy studentów, którzy zareagują w końcu lekceważeniem przedmiotu, którego „nie da się zrozumieć”, drugi wykładowców, którzy mogą nie zrozumieć jego poprawnych, ale wyrażonych w nietypowy sposób i w nieużywanym przez nich języku, wypowiedzi. Obaj, jako „wymądrzający się”, będą nielubiani przez swych kolegów, bo czego jak czego, ale nożyc w naszych szkołach nie brakuje. To jest jedno z podstawowych ograniczeń ogólnego podnoszenia poziomu: dobrych uczelni może być nie więcej niż pasujących do nich dobrych studentów.

No to iluż jest tych dobrych? Dziesięć procent? Dwadzieścia? To by dawało ok. 60 tys. dobrych kandydatów rocznie. W sam raz dla kilku uczelni, bo sam Uniwersytet Warszawski, to 60 tys. studentów, a na pierwszym roku najmarniej 10 tys. Nie jest też i nigdy nie będzie tak, by wszyscy pracownicy uczelni reprezentowali ten sam (wysoki, oczywiście) poziom. Jest jeszcze tysiąc innych argumentów przeciwko tezie, iż można osiągnąć wyrównany, wysoki poziom znaczącej liczby uczelni (nie tylko polskich). Gdyby się numer taki jakimś cudem udał, zjawisko to nie będzie trwałe, a uzyskana wysoka pozycja nowych „dobrych” uczelni nie będzie stabilna.

Powtarzam banały, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie uważa przecież uczelni za zbiór odizolowanych od siebie wybitnych jednostek, co nic ino cięgiem pomysły genialne mają i prace wybitne regularnie produkują. Wartość uczelni wyznacza skomplikowany system wielopoziomowych relacji międzyludzkich, możliwości techniczne i organizacyjno−finansowe i Bóg wie, co jeszcze. Pogląd o możliwości stworzenia (chyba nawet istnieniu) „algorytmu produkcji dobrych uczelni” staje się ostatnio bardzo popularny. Przeciętny obywatel wierzy, że produkcja ludzi wykształconych i odpowiednich fabryk (nazywanych dla zgrywy uczelniami) odbywa się zgodnie z jasnymi regułami, a jej przebiegiem sterować można równie precyzyjnie, jak produkcją butów. Sposób jest prosty: więcej uczonych i wyższe wymagania = wyższy poziom nauczania. Nie usiłuję generalizować i nazywać wszystkich uczelni fabrykami, można znaleźć wiele kontrprzykładów (np. sukcesy studentów informatyki jednej z polskich uczelni w międzynarodowych konkursach), ale standard jest właśnie taki: tu policzymy średnią ważoną ocen, tam pierwiastek z liczby uczonych, dodamy do tego cosinus podwojonej liczby uzyskanych grantów i już mamy oszacowany poziom uczelni. Tak, niestety, muszą powstawać wszystkie rankingi, innej drogi po prostu nie ma.

Pytanie jednak, jaka jest ich wartość informacyjna, skoro np. wspomniani studenci od kilku lat systematycznie (mogliby choć raz odpuścić i wstydu rankingowcom nie przynosić) wygrywają międzynarodowe konkursy, nie bacząc na to, że ich „uniwerek” w tym czasie lokuje się na bardzo podłej pozycji w wielu światowych rankingach. Winne są, oczywiście, władze rzeczonej uczelni, że studentów przed wyjazdem na konkurs o pozycji ich szkoły nie poinformowały i na wynikający z ewidentnego naruszenia właściwej hierarchii stres naraziły. Żart? Nie, co najwyżej przerysowanie. Powyższe rozumowanie nie jest „obroną” naszego systemu, ale raczej dowodem jego ułomności, bo każda ostra klasyfikacja uczelni do takich właśnie wniosków doprowadzi, a polski system nauki i szkolnictwa wyższego, jak mało który, takie klasyfikacje hołubi.

Równomierny rozkład

Nie twierdzę, że wspomniany uniwersytet jest równie dobry w każdej dziedzinie, być może ci najlepsi są wyjątkiem, ale czytelnik rankingu w takie subtelności nie wchodzi i to jest właśnie główną słabością ostrych klasyfikacji. W moim mieście od co najmniej dziesięciu lat zakładają uniwersytet. Władze jedynej (za to jednej z największych w kraju – ok. 30 tys. studentów) uczelni humanistycznej w mieście co chwila obwieszczają, że oto już, już, a najdalej jutro uniwersytet będzie, ku zadowoleniu mieszkańców i chwale władz uczelni (podobno ktoś dostał za te starania order). Jakie działania są przewidziane? Standard: ściągniemy uczonych i będzie dobrze. Nie słyszałem, by ktokolwiek mówił coś o nakłanianiu uczonych, żeby od czasu do czasu pogadali o nauce, tzn. aby stworzyć jakieś środowisko. A jest to o tyle ciekawe, że uczelnia od lat ma dość profesorów, aby stworzyć dwa uniwersytety (wg starej ustawy). RGSzW złośliwie o efekty (jakiś dorobek, publikacje itp.) pyta i od lat kłody pod nogi władzom uczelni i miasta rzuca, jakby nie wiedziała, że ilość w jakość niezależnie od takich drobiazgów przechodzi. Wszyscy chcą uczelni pomóc, przeszkód sensownych nie widać, a rzecz toczy się po grudzie, jak sanie na początku wiosny. Jedyny kłopot w nowej ustawie (wymagań starej zresztą też nie udało się spełnić), która wymaga, by uniwersytet prawdziwy miał dwanaście uprawnień do doktoryzowania, a „przymiotnikowy” sześć. Działania na rzecz utworzenia uniwersytetu chwilowo doprowadzić muszą do rozproszenia troski o szkołę – zamiast koncentrować się na stworzeniu liczącego się ośrodka w jednej czy dwóch dziedzinach, władze uczelni i miasta muszą zadbać o równomierny rozkład uczonych na sześciu kierunkach. Prawdopodobnie część ludzi będzie musiała się przekwalifikować (o lipie polegającej na zapisaniu np. politologa do ekonomistów nawet nie myślę, władze uczelni na pewno na to nie pozwolą).

Odmiana przypadków

Załóżmy jednak, że uda się doprowadzić (obiecano, że w 30 miesięcy) do powstania uniwersytetu. Będzie on funkcjonował w Europejskiej Przestrzeni Edukacyjnej, gdzie uniwersytetów jak psów, a uniwersytetów „przymiotnikowych” (technicznych nie liczę, bo każdy wie, że to zwykłe polibudy) jak na lekarstwo. Z ekonomii wiadomo, że jak towaru mało, to jego (o) cena rośnie. Jest więc szansa, że nasz uniwersytet zostanie za granicą doceniony. I to jest chyba jedyna korzyść z przemianowania. Sugerujący wysoki stopień specjalizacji przymiotnik może np. Grekowi nasunąć myśl, że uczelnia ta jest w określonej dziedzinie lepsza niż „zwykły” uniwersytet. To tak, jak tytuł profesora nadzwyczajnego jest dla przeciętnego obywatela „wyższy” niż zwyczajnego. Można, oczywiście, zainicjować kampanię uświadamiającą ludziom, jak to naprawdę jest i forsa by się na to pewnie też znalazła, ale mogłoby się zdarzyć, że w tym czasie jakiś uczony zmieniłby miejsce zatrudnienia albo na emeryturę się wybrał i kampania stałaby się bezprzedmiotowa, bo uniwersytet straciłby swój zaszczytny tytuł. (Nb. jak rozwiązać problem obecnych uniwersytetów „na starych papierach”? Czy zostaną zdegradowane?) A jak tu tłumaczyć, że taki np. MIT, to tylko byle instytut, jakich w naszym „przymiotnikowym” uniwersytecie kilkanaście? Z Europejczykiem jakoś to się uda, ale taki Amerykaniec to całkiem zgłupieje.

Niestety, innych realnych korzyści ze zmiany nazwy nie widzę. Jest jednak rzeczywiście pewien istotny problem. W naszym szkolnictwie nazwa „uniwersytet” jest synonimem właśnie wysokiego poziomu (wy) kształcenia, co dyskryminuje absolwentów innych szkół wyższych. Gdyby dało się utrzymać zarówno masowość kształcenia w uniwersytetach, jak i jego poziom, to wyodrębnienie tej klasy uczelni miałoby sens. Uniwersytety i uczelnie aspirujące do bycia uniwersytetem kształcą jednak więcej niż 20 proc. dobrych absolwentów szkół średnich i prawdopodobieństwo tego, że student dowolnego uniwersytetu jest znacząco lepszy niż student innej szkoły, wcale tak duże nie jest. Tu nie ma już o co się bić, bo (marne w końcu) pieniądze i tak dzielić trzeba głównie między kilka najlepszych uczelni i żadne zmiany nazw tego nie zmienią.

Nie wystarczą rogatywki?

Wydaje mi się, że rozumiem motywacje autorów ustawy: zapewnić czytelną gradację poziomu nauczania. Chyba jednak lepiej byłoby wymusić go poprzez jakąś formę centralnych, niezależnych od uczelni, egzaminów. Można to zrobić podobnie jak testy na prawo jazdy, z masowym wykorzystaniem komputerów. Poziomów byłoby mniej, „egzekwowana” w ten sposób wiedza byłaby werbalna (nb. czy dziś jest inaczej?), a poziom dużo niższy, ale miałoby to przynajmniej szanse być na masową skalę zrealizowane. Tak chętnie przywoływane tradycje uniwersytetów europejskich, to również właściwy stosunek licznych uczonych do studentów, umożliwiający nauczanie w relacji mistrz − uczeń. To se ne vrati! Prosty rachunek (kilkakrotny wzrost liczby studentów w okresie 15 lat i kilkunastoprocentowy liczby uczonych w tym samym okresie) pokazuje, że nie da się poziomu na masową skalę podnosić, a najlepsi studenci i tak, wcześniej czy później, zwieją za granicę. Jaki jest sens generować sytuacje niepewności dla słabszych uczelni i wymuszać na nich pozorowanie „podnoszenia poziomu”? Żądanie, by miały one ustaloną liczbę odpowiednio rozmieszczonych uczonych, poziom zaniży, a nie podniesie, bo opłaci się uczelni wymienić jednego Einsteina na ośmiu uczonych standardowych. Czy nie lepiej byłoby po prostu zezwolić każdej szkole, by nazywała się jak chce? Wiem, że trzeba się odróżniać od innych nacji, czy jednak nie wystarczą nam rogatywki?

Gdyby placówka, o której piszę, mogła sama od jutra nazwać się uniwersytetem, to świat by się nie zawalił, ambicje mieszkańców miasta zostałyby zaspokojone, a uczelnia miałaby szanse zbudować za kilka lat dobry ośrodek w jednej czy dwóch dziedzinach i rzeczywiście liczyć się w nich przynajmniej w kraju. Kisiel twierdził, że specjalnością socjalizmu jest bohaterskie pokonywanie problemów nieznanych innym ustrojom. Czy mamy pamięć za dobrą, czy też ją tracimy?

Dr Waldemar Korczyński pracuje w Katedrze Informatyki Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach.