Samoistne zniszczenie

Piotr Müldner−Nieckowski


Sądziłem naiwny, że czasy palenia bibliotek minęły. Pamiętam z Biblioteki Domu Literatury w Warszawie egzemplarz reportaży Kornela Makuszyńskiego, na którym widniała pieczęć niejakiego Włodzimierza Sokorskiego z adnotacją o likwidacji tomu. Daty można było się domyślić, koniec lat 40., a także zrozumieć, o co chodziło. Totalitaryzm działa jednakowo, i to bez względu na to, czy jest spod znaku Stalina, Hitlera, czy Bieruta. Niszczenie książek należy do specjalnego repertuaru ludzi przekonanych o wszechwładzy. Jakoż ten tom, a jak się dowiedziałem, wraz z nim tysiące innych, uratował się i nie poszedł na stos dzięki paniom bibliotekarkom. Jak to zrobiły, nie wie nikt i być może już się nie dowie, ale nie wolno zapomnieć, że w tamtej epoce był to czyn bohaterski, za który groziła straszna kara.

Złe czasy minęły, nadszedł rok 1989, po nim jeszcze dwa lata, kiedy to przechodząc obok szpitalnej izby przyjęć zauważyłem ciężarówkę wypełnioną po wierzch książkami. Jechały do papierni w Konstancinie−Jeziornej, gdzie miały ulec przemiałowi. Po chwili byłem już na platformie i szerzej odchyliwszy plandekę zacząłem ostrożnie zrzucać na ziemię co smakowitsze kąski. Najbardziej przypadła mi do gustu cała seria dzieł, których autorzy mieli nazwisko zaczynające się od „P”. Od Parandowskiego po Puszkina. Wraz ze mną na auto rzucili się inni lekarze, a także pielęgniarki, bo i oni zwietrzyli gratkę. Zlot się zrobił całego białego personelu. Ktoś dobrał się do litery „N”, inny do „W” i tak dalej. Potem trzeba było te litery dzielić, bo ludzi przybywało. Do akcji dołączył kierowca, który co prawda nie we wszystkim miał rozeznanie, ale pytał nas o szczegóły i pakował do szoferki egzemplarze, które uzyskiwały naszą rekomendację. Nie brał tylko Dostojewskiego, co uzasadniał tym, że go nie lubi za nielubienie Polaków. Brali więc inni.

Teraz mogę się przyznać do tego przestępstwa, bo nastąpiło przedawnienie. Rozdrapaliśmy ładunek w mgnieniu oka, a że byliśmy sprawni nie tylko umysłowo, ciężarówka odjechała do Konstancina z ledwie paroma nędznymi kryminałami na pokładzie, zostawionymi dla niepoznaki, ale doskonale przesianymi. Tomy ułożyliśmy na trawniku i żeby dyrekcja się nie połapała, nie ogłosiła kradzieży, w błyskawicznym tempie dokonaliśmy wymian. Miałem w domu dwa wydania „Lalki”, więc ten z ciężarówki nie był mi potrzebny. Oddałem go siostrze Jadwidze z urologii, w zamian za co uzyskałem od niej „Próchno” Berenta i „Erystykę” Schopenhauera. Nigdy jej tego nie zapomnę. Za „Pamiętniki” Paska uzyskałem od doktora Piórkowskiego „Dramaty” Gorkiego, którymi wymieniłem się z doktorem Brodą na wszystkie cztery tomy „Nowej księgi przysłów polskich” Krzyżanowskiego. Trzeba przyznać, że ludzie mieli świetną orientację w tym ogromie, w tej potędze literatury. Po czym wszystko powędrowało do bagażników naszych samochodów i wróciliśmy do uczciwej pracy. Oj, czasy to były zaiste piękne.

Nie obyło się bez prywatnego śledztwa, z którego wynikło, że nowa dyrekcja szpitala postanowiła zwiększyć powierzchnię substancji budowlanej pod osobołóżka i jednocześnie obniżyć poziom zatrudnienia pracowników książki polskiej, dokonując powyższego przez utylizację kultury.

Było to w tym samym czasie, w którym rada miejska Gdyni postanowiła zmienić nazwę ulicy „Czerwonych Kosynierów” na jej zdaniem mniej komunistyczną, a rada Płocka wywieźć na przetop pomnik Władysława Broniewskiego, niewątpliwie komunisty. Cała Polska się śmiała i z Gdyni, i z Płocka, dlatego do tych katastrof nie doszło, ale nasz lokalny przypadek niestety już nie był wyśmiewany. Nie trafił na łamy gazet.

Biblioteki do dziś są niektórym menedżerom kulą u nogi i solą w oku. Księgozbiory bowiem zajmują lokale, angażują bezużytecznie pracowników i wymagają pieniędzy na zakupy. Pewien samorządowiec (nazwisko znane redakcji) chwalił się w podwarszawskiej prasie, że udało mu się zlikwidować bibliotekę gminną, dzięki czemu „odzyskał” fundusze na zadania statutowe. Pewien profesor (nazwisko znane całej Polsce) zlikwidował bibliotekę naukową w klinice i teraz, po kilku latach, poszukuje dzieł, które się w niej znajdowały. Niestety nie znajdzie, bo były to białe kruki wyjątkowej bieli, ściągane z całego świata przez profesora poprzednika, znacznie widać mądrzejszego. Likwidacji nie oparły się nawet niektóre biblioteki w Polskiej Akademii Nauk, a tłumaczenia, że „nie wszystkie zbiory przepadają”, trudno uznać za uspokajające, skoro wyrażonko „nie wszystkie” mówi o tych likwidacjach wszystko.

Czasem trzeba przeprowadzać biblioteki z jednego miejsca na drugie, łączyć je w nowych, większych gmachach, integrować zbiory zbyt rozczłonkowane, ale nic nie ma prawa gubić się po drodze. Łączenie pozorne, na przykład biblioteki dzielnicowej ze szkolną, sprowadza się do tego, że szkoła przez jakiś okres magazynuje w piwnicach narzucone siłą nadmiary, a potem, kiedy księgi porządnie się zagrzybią, potajemnie wysyła na makulaturę.

Uzasadnienie jest zawsze słuszne: uległy samoistnemu zniszczeniu.

e−mail: pmuldner@mp.pl