Polityka historyczna

Leszek Szaruga


Pojęcie tytułowe zawitało do nas niedawno: „Pojawiło się – jak mówi profesor Andrzej Chwalba – w sposób, można powiedzieć, inwazyjny jakieś dwa lata temu, wcześniej w polskiej literaturze historycznej i dyskursie publicystycznym właściwie nie było używane. (...) Pojawiło się zwłaszcza pod wpływem debaty o Centrum Przeciwko Wypędzeniom oraz w reakcji na politykę Putina, a więc z inspiracji zagranicznej. Do tego doszła kampania przed wyborami, gdy konkurujące obozy polityczne próbowały poprzez swój stosunek do historii zdefiniować się wobec rywali”.

Polityka historyczna stała się też tematem przewodnim najnowszego numeru „Przeglądu Politycznego” (75/2006). Blok materiałów tej kwestii poświęconych otwiera interesujący esej Dariusza Gawina „O pożytkach i szkodliwości historycznego rewizjonizmu”, stanowiący krytyczną lekturę szkicu Jana Józefa Lipskiego „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Kluczowe – dla mnie przynajmniej – zdanie tekstu Gawina dotyczy zdolności uprawiania polskiej polityki historycznej: „W perspektywie patriotyzmu krytycznego [reprezentowanego przez Lipskiego], patriotyzmu bolesnej zadumy niemożliwe jest z samej istoty posługiwanie się kategorią interesu narodowego – szczególnie w sferze polityki historycznej”. To teza interesująca, lecz też warta dyskusji.

Jej punktem wyjścia jest twierdzenie, że w Polsce współczesnej w sferze interpretacji historii, w szczególności własnych dziejów, dominuje postawa defensywna, wyrastająca z tradycji owego „patriotyzmu bolesnej zadumy”, reprezentowanej przez Lipskiego. Przykładem na to, wedle Gawina, jest bezkrytyczne przyjmowanie stosowanego przez Niemców terminu „wypędzeni”, które to słowo „nie jest neutralną, czysto opisową kategorią pewnego faktu historycznego”, lecz zawiera w sobie próbę przedstawienia Niemców jako ofiar II wojny. I jest w tym sporo racji, lecz warto się zastanowić, jak określić to, co się wówczas stało. Gdy zaczniemy mówić o przesiedleniach czy wysiedleniach, także będzie to często dalekie od prawdy. I nie sądzę, by łatwo można było znaleźć pojęcie „neutralne i czysto opisowe”.

Ale dyskusja na ten temat odsłania pewną istotną cechę polityki historycznej: jest to nierzadko polityka historycznej licytacji. A w historycznych licytacjach racjonalne argumenty rzadko dochodzą do głosu, o czym świadczy choćby propaganda o „odwiecznie polskiej” ziemi lubuskiej, nie mówiąc o Warmii i Mazurach. To z takiej licytacji – ilu waszych, ilu naszych – powstał żenujący spór o Żwirowisko w Oświęcimiu. Przykładów można znaleźć więcej. Rzecz bowiem w tym, że polityka historyczna – przynajmniej w obecnym jej kształcie – nastawiona jest raczej na spór niż na porozumienie. Nie zawsze takie spory sprzyjają narodowym interesom, stąd mieszanie się polityki do historii jest zajęciem dość ryzykownym. Mam wrażenie, że dawniej ten uczony termin, jakim jest „polityka historyczna” nazywano po prostu propagandą.

Nie znaczy to, że propagandy nie należy uprawiać. Pytanie tylko, jak i po co to czynić. Nie ulega bowiem kwestii, że upowszechnienie ważnych dla Polski – ale także dla Europy – naszych narodowych osiągnięć i dokonań historycznych leży w polskim interesie. Obawiam się, że więcej tu jednak zrobił angielski historyk Norman Davies niż nasi politycy manipulujący przy historii, choć niewątpliwie wielkim sukcesem propagandowym Lecha Kaczyńskiego stały się obchody 60. rocznicy Powstania Warszawskiego – ale to wydarzenie raczej wyjątkowe i niepotrzebnie chyba opakowane w „rachunek dla Niemców” za zniszczenia stolicy Polski; taki rachunek można by wystawić przy innej okazji.

Nie ulega wątpliwości, że zawsze się jakąś politykę historyczną uprawia. Wystarczy przejrzeć podręczniki dziejów narodowych czy światowych w różnych okresach – obraz przeszłości jest w nich zmienny, eksponuje się raz jedne, raz inne nurty, rzadko się zdarza w nich postawa obiektywna i narracja czysto opisowa. I jest rzeczą oczywistą, że te same wydarzenia widziane z perspektywy historycznej różnych społeczeństw okazują się czym innym, co choćby widać w Bismarckowskim „Kulturkampf”, który w dziejach Niemiec odczytywany jest jako spór z Kościołem katolickim i jego wpływami politycznymi, w dziejach Polski zaś jako germanizacyjna akcja wymierzona przeciw naszemu narodowi. O ile w podręcznikach polskich stosunki polsko−niemieckie zajmują proporcjonalnie wiele miejsca, o tyle w niemieckich są zmarginalizowane – politykę Niemcy uprawiali na zachodzie, nie na wschodzie.

I jeszcze jedna sprawa. Rzecznicy nowej polityki historycznej podkreślają konieczność upowszechnienia w społeczeństwie wiedzy historycznej, mówią nawet o konieczności odbudowy pamięci Polaków, twierdząc, iż nasza świadomość narodowa doznała straszliwych spustoszeń, co wpływa też na powszechny zanik postaw patriotycznych. Rację jednak wydaje się mieć też Robert Traba, który w szkicu „Walka o kulturę” w tym samym numerze kwartalnika podkreśla, że patriotyzmu nie można zadekretować z góry, i to w zależności od aktualnie będącej przy władzy opcji politycznej. Pisze też: „W zapale krytyki III Rzeczpospolitej zapomniano o niezwykłym dorobku organizacji pozarządowych w upowszechnianiu wartości obywatelskich, w tym również historii. Jest to tym godniejsze odnotowania, że przecież jesteśmy w skali europejskiej najsłabiej uobywatelnionym krajem. Nigdzie, proporcjonalnie do liczby ludności, nie ma tak mało organizacji pozarządowych”. A właśnie – dodajmy – na rozsądnym budzeniu aktywności obywatelskiej, także poprzez wsparcie takich organizacji, może państwo szukać zakorzenienia dla własnej polityki historycznej. Bez tego co jakiś czas, przy kolejnej zmianie rządów, następować będzie wyłącznie przemiana szyldów, jak to się dzieje w wypadku ministerstwa kultury, które raz nazywa się Ministerstwem Kultury i Sztuki, innym razem Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I, jeśli już mamy sensownie rozmawiać o polskiej polityce historycznej, nieźle by było, by w tej kwestii zapanował jakiś konsens, co w warunkach polskich wydaje się raczej „możliwe inaczej”.