De gustibus
De gustibus
Kiedy człowiek jest młody, ma szerokie horyzonty. W miarę dojrzewania, zwężają się one coraz bardziej. Aż na starość kurczą się w punkt. Punkt widzenia. Te słowa pewnego uczonego, które usłyszałem lata temu, wychynęły z odmętów mej niepamięci, kiedy rozmawiałem ostatnio ze znajomym redaktorem M. Skarżył się, że choć ma zainteresowania nie nazbyt elitarne, to jednak coraz rzadziej może o nich rozmawiać zarówno z kolegami dziennikarzami, jak i „cywilnymi” znajomymi.
Zaintrygował mnie. A cóż to, spytałem, nie znalazły zrozumienia wśród, było nie było, inteligentów? Doznałem lekkiego szoku, gdy okazało się, że chodzi między innymi o muzykę z kręgu tak zwanego rocka progresywnego czy literaturę kryminalną. Jak to, wyraziłem zdumienie, to już nie ma z kim porozmawiać o powieściach Simenona i Chandlera albo o Pink Floyd czy Jethro Tull? Redaktor M. z wyrzutem w głosie stwierdził, iż miał raczej na myśli takie zjawiska, jak Mankell i Akunin z jednej strony oraz Radiohead czy Porcupine Tree z drugiej. Zrobiło mi się nieswojo, bo zrozumiałem, że jestem nie na bieżąco i ze mną M. też nie podyskutuje.
Ale, ale, zareplikowałem, to chyba nic dziwnego, że w intelektualnym środowisku łatwiej znaleźć dyskutantów o osiągnięciach nauki lub sztuce awangardowej niż o kryminałach i solówkach gitarowych. Jednak znów trafiłem kulą w płot. Na jakim ty świecie żyjesz? – oburzył się M. Dzisiaj jest moda na rewelacje Dana Browna i nowy album Madonny. Co tu mówić o ambicjach? Trzeba być trendy!
Ze wstydem pomyślałem, że M. mógł i mnie zakwalifikować do beztroskich konsumentów kolorowych czasopism. Poczułem, że moje miejsce w przestrzeni towarzyskiego dyskursu także dramatycznie się zmniejsza. I wtedy dopadła mnie refleksja: czy nie dopracowałem się przypadkiem własnego punktu widzenia, poza który nie potrafię już wyjść?
Może i tak, stwierdziłem po namyśle, ale żalu z tego powodu wzbudzić w sobie jakoś nie potrafię.