Żal mi KBN

Andrzej Paszewski


W ostatnim czasie nastąpiły zmiany w administrowaniu nauką w naszym kraju. Zapowiadane są następne, jeszcze dalej idące. Rozbudzona została na nowo dyskusja nad strategią państwa wobec nauki, reformą jej kierowania i finansowania. Toczyła się ona między innymi na grudniowym Zebraniu Plenarnym PAN. Poniżej przedstawiam osobiste przemyślenia i uwagi w tej materii, wiedząc, że są one podzielane również przez inne osoby ze świata nauki. Nie będę poruszał znanego wszystkim opłakanego stanu finansowania nauki (niewątpliwie jedna z największych jej bolączek), chcąc skupić się na innych wątkach tej dyskusji i pewnych, moim zdaniem, mitach, które się w niej pojawiają.

Przy otwartej kurtynie

Zacznę od sprawy monopolu w finansowaniu nauki, który zarzucano byłemu Komitetowi Badań Naukowych. Szczególnie system ten nie odpowiadał Polskiej Akademii Nauk i Ministerstwu Edukacji Narodowej, które bardzo chciałyby kontrolować dystrybucję środków na naukę wśród instytucji im podległych. Należy zwrócić uwagę, że monopol ten wynikał przede wszystkim z tego, iż jedynym sponsorem badań naukowych w Polsce jest praktycznie państwo. Nie przestaje on być monopolem, jeśli będzie funkcjonował w postaci kilku wydzielonych agencji (MEiN, PAN itd.), chociaż, zależnie od struktury organizacyjnej, może funkcjonować lepiej lub gorzej.

KBN był oryginalnym rozwiązaniem, zapewniającym CAŁEJ społeczności naukowej kontrolę nad alokacją środków na naukę, ponieważ był poprzez tę społeczność wybierany. Niwelowało to do pewnego stopnia wadę monopolu. KBN nawiązywał w jakimś stopniu do wielowiekowej tradycji instytucji naukowych o dużym zakresie samorządności, a często też samodzielności finansowej. W zamyśle pomysłodawców wybrane przez środowisko naukowe grono miało troszczyć się o rozwój nauki jako całości i mieć decydujący głos w rozdziale środków na naukę.

Niestety, trzeba przyznać, że wybierający uważali, iż typują swoich przedstawicieli do ciała rozdzielającego fundusze, aby „wyrywali” jak najwięcej środków dla nich, a wybrani starali się tym oczekiwaniom wyborców sprostać. W mniejszym stopniu, jeśli w ogóle, czuli się odpowiedzialni za całość nauki, gdyż to musiałoby się często wiązać z rezygnacją z interesów własnego środowiska. Postępowanie takie uważane jest dzisiaj za normę w różnych dziedzinach życia publicznego – podobnie zachowują się parlamentarzyści czy państwa w Unii Europejskiej. Nie można się więc specjalnie dziwić, że w nauce nie jest inaczej.

Mimo wszystko uważam, że system KBN-owski był jednak lepszy od wprowadzonego po jego likwidacji, ponieważ procedura rozdziału funduszy odbywała się w dużym stopniu przy otwartej kurtynie. Utrudnione też były możliwości nacisku na przewodniczącego KBN, ponieważ znajdował się on pod kontrolą samorządu. Nowy system, wprowadzony przez rząd SLD, znacznie zwiększył rolę biurokracji, a w działaniu praktycznym zrobił w nauce spore zamieszanie; tak jest to przynajmniej odczuwane przez środowisko. Minister, nawet przy najlepszej woli, musi się kogoś radzić, polegać na określonych ludziach. Tworzą się natychmiast nieformalne grupy nacisku, które działają w sposób niejawny, przekonują o ważkości tych, a nie innych badań lub w sposób bardziej wyrafinowany, nie upominając się wprost o pieniądze, proponują określone reguły finansowania, faworyzujące określoną grupę. Jednym z argumentów za wprowadzanymi zmianami (powtarzanym też przez niektóre osoby, jak sądzę, w dobrej wierze) jest ten, że minister konstytucyjnie odpowiedzialny za politykę państwa wobec nauki nie miał nad nią środków kontroli. Odpowiedzialność rozpływała się na ciało zbiorowe, jakim był KBN. Formalnie jest to prawda, w praktyce nie widzę jednak, jak minister miałby odpowiadać za wyniki pracy naukowej poza sytuacjami przestępczymi. Taka odpowiedzialność jest po prostu mitem. Co więcej, istnieją w Polsce instytucje, jak na przykład Rada Polityki Pieniężnej czy Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów, gdzie występuje odpowiedzialność zbiorowa za ważne decyzje i państwo jakoś to wytrzymuje.

Wątpliwe priorytety

Oczywiście, zaznaczające się dziś tendencje do bardziej biurokratycznego kierowania nauką są dobrze wyczuwane w środowisku i skłaniają do dostosowywania się do przewidywanych zmian. W omawianej dyskusji padało sformułowanie, że „w nauce nie ma demokracji”, które ma sens odnośnie do teorii naukowych, ale jest niebezpiecznym argumentem w wypowiadaniu się za takim czy innym systemem organizacji i finansowania nauki, bo może być on wykorzystywany do celów wcale nauce niesprzyjających. Wiem, że wysuwany jest on m.in. w celu przeciwdziałania równomiernemu rozdziałowi środków pomiędzy podmioty zajmujące się nauką – tyle samo dla bardzo dobrych, co dla średnich i słabych. Na przeciwległym biegunie sytuuje się pogląd, że wspierać należy tylko najlepszych w danej dziedzinie wiedzy. Być może głosy takie są spowodowane zmęczeniem panującym bałaganem i, podobnie jak w całym społeczeństwie, pojawiającą się tęsknotą za rządami silnej ręki, pod warunkiem, że będzie ona światła, moralna i sprawiedliwa.

W toczonej dziś dyskusji powraca też jak bumerang jeszcze PRL-owska mantra na temat „kierunków priorytetowych”, bo przecież „nie możemy finansować wszystkich badań”. Trzeba tu zrobić wyraźne rozróżnienie pomiędzy badaniami podstawowymi i aplikacyjnymi, chociaż czasami spotykają się one w tych samych ośrodkach badawczych. Otóż, wyniki tych pierwszych są przekazywane do wspólnego koszyka wiedzy, do którego sami mamy pełny dostęp. Nauka nie zna krajów, ponieważ wiedza należy do ludzkości i jest pochodnią, która oświetla świat (L. Pasteur). Dlatego w badaniach podstawowych powinno się popierać przede wszystkim te, które są prowadzone na dobrym poziomie i mogą do tego koszyka coś wnieść, a niekoniecznie te, które są aktualnie punktem szczytowego zainteresowania na świecie, ale przekraczają nasze możliwości finansowe owocnego włączenia się w nie, zwłaszcza samodzielnie. Mam więc zasadnicze wątpliwości co do zasadności priorytetów formułowanych na podstawie prac publikowanych w najlepszych czasopismach w danej dziedzinie, czy aktualnych mód w nauce. Ogłoszenie priorytetów pociąga za sobą ruchy pozorne. Tak np. w połowie lat 90. hasłem wiodącym była biotechnologia. Przez kraj przetoczyła się zmiana szyldów, „biotechnologia” pojawiła się na nich we wszystkich możliwych konfiguracjach, chociaż rzadko towarzyszyła temu zmiana tematyki badawczej (skądinąd często prowadzonej na dobrym poziomie), przeważnie nie tworzono też na tych kierunkach stacji pilotowych jako narzędzi przenoszenia nowych technologii na poziom przemysłowy, co jest standardem. Podejrzewam, że gwałtowny wzrost liczby etyków w naszym kraju łączy się z boomem, jaki przeżywa na świecie bioetyka.

Priorytety są natomiast uzasadnione w badaniach aplikacyjnych (nie ma nauk aplikacyjnych, są tylko aplikacje nauki!), ale te powinny wynikać z konkretnych potrzeb państwa. Ich wprowadzanie oznaczać musi, po pierwsze, przestawienie na nowe kierunki dużej liczby warsztatów badawczych, co jest przedsięwzięciem bardzo kosztownym i, po drugie, zaangażowanie finansowe podmiotów gospodarczych, które będą odbiorcami nowości. Ważne jest, czy są one przygotowane do absorpcji innowacji bez dużych inwestycji. Oczywiście, można też robić interesy na patentach, ale często wymaga to sporego zaangażowania finansowego. Aplikacja osiągnięć nauki do gospodarki przebiega sprawnie głównie tam, gdzie gospodarka jest siłą ssącą. Sądzę, że środki na realizację takich programów powinny być w gestii resortów za te dziedziny odpowiedzialnych. Wtedy znacznie staranniej rozważano by ich wydawanie, zlecając odpowiednie badania ekspertom, niż w sytuacji, gdy resorty mają zagwarantowane środki na badania w resorcie nauki. Może się też okazać, że daną technologię taniej będzie po prostu kupić i ewentualnie pracować nad jej udoskonalaniem.

Jeśliby nowo planowane Centrum Badań Naukowych miało być mutacją MNiI lub PAN w okresie, gdy była ona resortem, to należy się spodziewać wszystkich wad tych rozwiązań, wad, moim zdaniem, większych niż miał KBN. Stąd żal mi tej instytucji. Uważam, że dziś, gdy poszukuje się nowych rozwiązań, warto wrócić do idei, na której się ona opierała, starając się o lepszą jej realizację, a mniej biorąc za punkt wyjścia strukturę MNiI czy PAN.

Prof. dr hab. Andrzej Paszewski, genetyk, fizjolog, pracuje w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie.