Nasz mały mikroświat

Piotr Müldner-Nieckowski
Szkiełko w oku

Kilka lat temu brałem udział w spotkaniu poetycko-fizycznym, zorganizowanym przez Jolantę Lothe i Piotra Lachmanna w znakomitym Videoteatrze „Poza”, w pałacyku Szustra na warszawskim Mokotowie. Gospodarze zaprosili poetów-fizyków i ich przyjaciół, a także poetów innych profesji. Byli więc poeci-poeci, poeci-malarze, poeci-lekarze. Po ciekawej multimedialnej części artystycznej wygłoszono kilka referatów teoretycznych. Na szczęście po tych wystąpieniach rozgorzała nader zajmująca dyskusja praktyczna. Zaczęto się serio zastanawiać, jak to się dzieje, że wśród fizyków pojawiają się lirycy tej miary, co profesor Grzegorz Białkowski, a wśród poetów tej miary fizycy.

W pierwszej chwili wydało mi się całkiem zrozumiałe, że kto jak kto, ale fizyk, zwłaszcza badacz cząstek elementarnych, musi mieć niezwykle rozbudowaną wyobraźnię i zdolność tworzenia metafor, bo wszystko, co robi, to tworzenie modeli mikroświata i obserwacja zjawisk eksperymentalnie nieuchwytnych, dla których język nie stworzył odpowiednich pojęć. Kiedy mówimy o atomie, protonie, leptonie czy kwarku, przychodzi nam na myśl podobizna kuli czy punktu, ale skądinąd wiadomo, że nie są to ani kulki, ani punkty. Fale energii nie są tym, czym bałwany morskie. Wyobraźnia fizyka musi do tych potocznych pojęć dodawać coś szczególnego, przede wszystkim formuły matematyczne, które od biedy zastępują nieudolne konstrukcje lingwistyczne, ale także wizje. Jeśli uczony ma ponadto (nieodzowny) talent językowy i literacki, to do poezji mu blisko. Z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, że modele mikroświata, jako konstrukcje myślowe, mają się do rzeczywistości jak lustro do widocznego w nim odbicia, więc będzie próbował skorzystać z jakiejś formy refleksji. Odległość między pojęciami kwarku lub gluonu a powiedzmy miłości albo sprawiedliwości jest dość duża, ale trzeba założyć, że wszystko to jakoś wspólnie istnieje i dlatego ma dla nas znaczenie.

Jak żartobliwie mawiał Białkowski, na wszelki wypadek powinniśmy trzymać w zakamarkach mózgu informację, że istnieje także „smok o jaszczurczych łapach, skrzydłach nietoperza, pokryty łuską i z siedmioma pyskami, ziejącymi ogniem”. Co prawda biologia zaprzecza, ale rozum podpowiada, że nigdy nic nie wiadomo i że być może pewnego dnia na odległej planecie zaskoczy nas taki zwierz. Mamy więc ogromną przestrzeń nie tylko między mikroświatem a makroświatem, ale także między rzeczywistością a bajką, czyli dla poety po prostu raj.

Tymczasem z wypowiedzi rozmówców wynikało, że fizycy, uważani (przynajmniej przez to szacowne grono) za naukowców najbardziej ścisłych, szukają w sztuce nie tyle odpowiedzi na pytania zadawane samemu sobie, ile odskoczni, takiej jakiej potrzebują wszyscy inni, którzy ciężko pracują i z powodu zmęczenia psychicznego udają się do teatru albo siadają przed telewizorem. Marian Grześczak, poeta słynący z przenikliwości, próbował oponować za pomocą przemyślnych przenośni i porównań, ale na nic się to zdało, tym bardziej że odezwały się kolejne głosy, tym razem o przewadze fizyki nad innymi dziedzinami, z zaznaczeniem, że dziedziny te są co najwyżej paranaukowe. Najbardziej dostało się filologii, a szczególnie językoznawstwu, potem socjologii i na koniec medycynie, czyli jak to określono, sztukom zgadywania.

Łatwo się domyślić, że rozmówcy rozliczali się z nieporadnością językoznawców, którzy nie potrafią zapanować nad zalewającą nas niepoprawnością mowy ludzkiej, z socjologicznym oszustwem w postaci rankingów politycznych i wróżenia z fusów, i z nieudolnością lekarzy, którzy uprawiają magię przez obmacywanie i opukiwanie. Matematykę dyskretnie włączono do fizyki, bo bez fizyki nie ma ona sensu, a chemię uznano za naukę sztucznie z fizyki wyłączoną, z wyjątkiem fizykochemii oczywiście, która niesłusznie jest nazywana chemią fizyczną. Zabrakło czasu na muzykologię, psychologię, historię i kilka innych podejrzanych dyscyplin, ale to powadze dysputy wcale nie zaszkodziło. Napięcie było duże, poezja zeszła na plan znikomy. Zresztą o czym tu było debatować. Poezja jest albo jej nie ma.

Bywa, że takie oto poglądy chadzają w środowiskach. Lekarze twierdzą, że ludzie wykształceni, głównie przedstawiciele nauk właśnie ścisłych, są trudnymi pacjentami. Nazywają ich „kontrolerami”, którzy sprawdzają w encyklopediach każde słówko lekarza i przyglądają się każdej literce na recepcie, biegają od gabinetu do gabinetu dla potwierdzenia własnych teorii medycznych. Z drugiej strony trzeba podkreślić, że ci sami medycy czują respekt przed ludźmi, którzy na podstawie znajomości mikroświata potrafią zgadywać, jak powstał makroświat.

Profesor Jan Tadeusz Stanisławski dobrze zrobił, że swego czasu dowiódł wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia. Teraz zawsze znajdzie się ktoś, kto z tego skorzysta.