Komu dyplom i od kogo?
Wielu ludzi, którzy nie uczyli się
nigdy rozumu,
żyje rozumnie.
Demokryt z Abdery (460-370 [?] p.n.e.)
Cegóześ mnie matuś/ do skół wysyłała.
Ino mi nauka/ w głowie pomiesała.
Ani jo jes głupi/ ani jo ucony.
Zabrali mi rozum/ dali mi dyplomy.
Z repertuaru Golec uOrkiestra (przełom XX/XXI w.)
W niniejszym szkicu chodzi głównie o wartość dyplomów udzielanych na płatnych studiach zawodowych, tak w uczelniach państwowych, jak też niepublicznych. Rozpatruję ją w związku z upowszechniającym się studenckim roszczeniem „płacę za studia, więc żądam dyplomu”. Wydaje mi się, że z tytułu opłat można mieć roszczenie tylko do otrzymania wiedzy i opieki naukowej. Na tę sprawę patrzę w szerszym kontekście, gdyż pozwala on także na ogląd innych interesujących mnie zagadnień dotyczących wykonywania zawodu pracownika naukowo-dydaktycznego. Oto ów kontekst.
Ranking szkół lichych
Uzyskanie dyplomu na studiach płatnych ma potwierdzać kwalifikacje pozwalające się ubiegać o miejsce pracy. Na to samo liczą studenci na studiach bezpłatnych. Znakomita mniejszość spośród jednych i drugich tworzy swoje miejsce pracy.
Działa priorytet polityczny, według którego trzeba zapewnić odpowiedni poziom scholaryzacji społeczeństwa na poziomie licencjata i magistra. Jeśli jednak ów prosty wskaźnik dominuje jako miernik powodzenia polityki edukacyjnej, to pewnie dlatego, że jest on łatwiejszy do osiągnięcia niż przysporzenie miejsc pracy przez prawodawcę. Twierdzę, że posługiwanie się taką prostą miarą wydajności szkolnictwa dowodzi irracjonalności w ocenie jego działania.
Niepokoić może skala niemożności finansowej, technicznej i organizacyjnej w zakresie wymogów dobrego nauczania. Na tym tle można zasadnie wątpić, czy nawet dopuszczane przez Państwową Komisję Akredytacyjną ścieżki kształcenia zasługują na uwieńczenie dyplomem szkoły wyższej. Sprawa dotyczy nie tylko uczelni prywatnych, jak się niekiedy tendencyjnie uogólnia. Wiemy wiele o prywatnych uczelniach z marną biblioteką, o szkołach, gdzie uczeni są nieosiągalni na konsultacjach, o pladze plagiatów. Bywa jednak, że niewiele lepiej jest w filiach i wydziałach zamiejscowych uczelni państwowych. Zdarza się, że na płatnych studiach państwowych pracownik opiekuje się równocześnie czterdziestoma lub więcej dyplomantami. Do tego dochodzi promowanie dalszych dziesiątek osób w pobocznych miejscach pracy. Przeciążeni pracownicy siłą rzeczy obniżają wymagania. Działają w myśl zasady „przecież trzeba jakoś żyć”. Strategia przetrwania obejmuje m.in. organizowanie przychylnych recenzji dla swoich dyplomantów, byle przetrwać. Potem trzeba się jakoś odwzajemnić równie zapracowanym koleżankom i kolegom, jako promotorom prac. Wcale nie twierdzę, że w tych warunkach nie mogą powstać wartościowe prace. Ale za jaką cenę! Podkreślam tu niegodziwe wymagania pod adresem pracownika naukowego, który w istocie przymuszony bywa (przymus ten nie jest nieunikniony – wszak nikt nikogo nie trzyma w uczelni!) do pracy w warunkach nieobiecujących dobrego wyniku.
W tych warunkach nie sposób zapewnić należytej opieki ambitniejszym studentom. Nie tylko brakuje dla nich czasu, ale dotyczy ich także spadek znaczenia dyplomu wskutek kształcenia masowego.
Mimo widocznego już niżu demograficznego, obrotne uczelnie-przedsiębiorstwa nadal mogą nieźle zarobić. Panujący ścisk na rynku edukacyjnym i ostra konkurencja nakazują im ciąć koszty na niekorzyść pracowników i studentów.
Utrzymywanie się najlichszych szkół nadal jest na rękę niewymagającym i słabym studentom, z korzyścią dla tychże firm edukacyjnych.
Zadziwia, jak skuteczna jest mimikra stosowana przez uczelnie dające lipne dyplomy za pieniądze, mimo iż w wielu przypadkach niewiele można wskórać nawet z dyplomami renomowanych szkół.
Dobrze sprawuje się mechanizm niepisanej umowy, według której studenci się uczą i mogą się z góry cieszyć, że niemal na pewno otrzymają dyplom, a pracownicy naukowi ustalają wymagania na poziomie znośnym dla siebie i klientów swego pracodawcy. Dzięki temu szkoła nie traci pana-klienta. W tych warunkach strukturalnych uprawomocnia się roszczenie klienta: „płacę czesne, więc należy mi się dyplom”. Dzieje się to w klimacie wzajemnej pobłażliwości.
Zuchwałe roszczenie sporej liczby osób do dyplomu w myśl ww. zasady z konieczności prowadzi do dewaluacji dyplomów z takich szkół w ogóle. Kogo to jednak miałoby martwić, oprócz purystów? Wskaźniki scholaryzacji rosną, kasa uczelniana brzęczy, a studia nieuciążliwe. Wilk syty i owca umysłowo (nie) cała.
Gorzej z samopoczuciem tych absolwentów, którzy się przykładają, a których kwalifikacje przewyższają reputację danej szkoły. Nawet jeśli porządnie zasłużyli na swój dyplom w szkole wydającej dyplomy za pieniądze, to i tak mają w ręku mało wartościowy papier. Wiadomo, że poważni pracodawcy poszukujący specjalistów nie chcą zatrudniać absolwentów określonych szkół. Stosują przy tym swój Ranking Szkół Lichych (RSL). Okazuje się w praktyce, że RSL jest na rynku pracy skuteczniejszy, niż certyfikat Komisji Akredytacyjnej lub rankingi niektórych czasopism.
Dyplom na życzenie
Moralizowanie w tej sprawie wydaje się tak samo nie na miejscu, jak wiara w działania wysokich komisji, komitetów i konferencji. A może by tak zastosować zasadę judo, aby siła naporu na lichy płatny dyplom obróciła się przeciw zuchwalcom i ich szkołom? Wyobraźmy sobie, że każdy studiujący otrzymuje na studiach to, czego chce, lecz pod warunkiem, że w końcowym certyfikacie stoi prawda. Proponuję przeto wydawać takie dyplomy, jakich sobie życzą studenci. Załóżmy, że wystawia się je w trzech kategoriach.
Dyplom na żądanie i bez wymagań (DbW). Dyplom byłby wypisany na odpowiednim blankiecie. Absolwent otrzymuje ten dyplom w kategorii: bez spełnienia wymagań merytorycznych, a nawet bez uczęszczania na zajęcia. Dyplom cokolwiek (nie) honorowy. Dla zmniejszenia kosztów (to się bardzo liczy w słabych uczelniach) dyplom mógłby sobie wypisać sam zainteresowany, a podpis na nim mógłby złożyć jego kolega lub mało wymagający pracownik naukowy. DbW można byłoby otrzymać nawet tuż po immatrykulacji, jednak dopiero po uiszczeniu czesnego z góry za całe studia.
Dyplom tylko za obecności (DzO). W opisie dyplomu można wyszczególnić zajęcia, na których bywał słuchacz. Załącznikiem byłby indeks z wpisami, które tenże raczył uzyskać. Byłaby to w końcu jakaś informacja dla potencjalnego pracodawcy. DzO byłby wypisany na odpowiednim blankiecie, wydany dopiero po uiszczeniu czesnego za całe studia.
Dyplom prawdziwy lub zwykły, czyli Dyplom (D). Wypisany na odpowiednim blankiecie, po uiszczeniu czesnego z dołu za całe studia. Gwarantuje się na nim, że posiadacz spełnił wymagania stawiane w wiarygodnych środowiskach akademickich i przez jakiś branżowy samorząd pracodawców.
Sens mojej propozycji jest prosty: niech każdy studiuje tak intensywnie, jak mu to odpowiada. Wpłacone czesne daje tytuł do bycia nauczanym. Jego sprawa, jak skorzysta z opłaconej przez siebie puli czasu na studiowanie. Pojawia się jednak mankament. Ktoś musiałby jednak zadbać, aby oceny i dyplomy były rzeczywiście przyznawane według zasług. Można się obawiać, że ten Ktoś byłby narażony na pokusę zarobienia na wystawianiu nienależnych słuchaczom papierów.
Rachunek oparty na prawdzie
Rokowania dla intratnego oszukaństwa edukacyjnego wypadają pomyślnie w świetle następujących tendencji.
W państwie panuje irracjonalne nastawienie na edukację masową, przy jednoczesnej niezdolności administracji publicznej do zapewnienia w uczelniach godziwych warunków pracy nauczającym i nauczanym oraz do zapewnienia dobrego poziomu nauczania słuchaczom rzeczywiście zainteresowanym studiowaniem.
Błąd ten nie zaczyna się w uczelni, lecz tam się tylko powiela. Występuje on już w szkole podstawowej i gimnazjum, gdzie za wyniki nauczania odpowiada nauczyciel, a nie uczeń i jego rodzina.
Państwo niby wzięło na siebie obowiązek zapewnienia bezpłatnego wykształcenia. Jednak w wielu szkołach nauczyciele za swoje pieniądze kserują materiały dla uczniów, także na swój koszt dojeżdżają do uczniów objętych nauczaniem indywidualnym itd. Ale ludziom podoba się ta ideologiczna fikcja, która niczym gnoza przerosła gmach szkolnictwa.
Dobrze ma się systemowy przesąd, że szkoła ma doprowadzić do promocji jak największego odsetka uczniów. Ta aberracja ideologiczna dotyczy także wyższych szczebli nauczania. Jego masowość czyni je dostępnym, lecz kosztem obniżenia wartości dyplomów.
Najwidoczniej łatwiej jest przymuszać szkoły przedmaturalne (kosztem nauczycieli i podatników) do zaopatrzenia jak największej liczby osób w świadectwa i dyplomy, niż rozwiązywać problemy osób niechcących się uczyć i niemogących ukończyć szkoły. Na szkołę spada natomiast ciężar korygowania błędów i niedociągnięć występujących w rodzinach i ich środowisku. Ta fala dociera już do uczelni. Widać ją w roszczeniach, zuchwalstwie, słownictwie i manierach.
Wymówki, popularne w szkołach przedmaturalnych, przenoszą się już do uczelni. Studiujący zaocznie coraz częściej stosują usprawiedliwienia swojego nieprzygotowania do zaliczeń w rodzaju: „nie nauczyłem się, bo nie mam warunków”, „nie mogę dostać książki”, „pracodawca nie zwolnił na zajęcia”. Czyli teraz wykładowca oraz promotor pracy dyplomowej, tak jak na poprzednich szczeblach nauczania nauczyciel, miałby miłosiernie amortyzować działanie czynników niesprzyjajacych, tak losowych, jak i zawinionych.
Nauczanie i studiowanie odbywa się w podsystemie zasadniczo nieprzystosowanym do reagowania na zmiany w skali makro. Szkolnictwo wszystkich szczebli jest tak skonstruowane, że większe bezpieczeństwo socjalne stwarza administracji ds. edukacji, politykom (nie) odpowiedzialnym za bezrobocie i organizacjom edukacyjnym, niż amatorom uczciwie zdobywanych dyplomów.
Jak temu zaradzić? To kwestia wartości. Twierdzę, że te realizowane obecnie w słabych szkołach o różnych typach własności dobrze oddają ucieczkę od prawdy, wolności i odpowiedzialności za siebie. Rozszerza się za to baza dla wzajemnych usług złej woli i gry pozorów. Ale, na szczęście, nie we wszystkich szkołach nauczających za pieniądze. Mój szkic sugeruje oparcie rachunku na prawdzie o stanie rzeczy. Rekonstruuję w nim z grubsza pewne motywy funkcjonujące w splocie uwarunkowań, których nie zawiesi się instrukcjami żadnego ministerstwa. Panującej gry nie sposób zawiesić z urzędu, ponieważ podtrzymują ją sami poszkodowani, tj. amatorzy łatwych, lecz nietanich i w końcu mało wartościowych dyplomów. Są oni zarówno sprawcami, jak i ofiarami w tej grze. Można rzec, że szkodzi im ich własna „fałszywa świadomość”. Wątpliwe, aby jakaś dialektyka obróciła marne motywacje na dobre bytowanie. Poszkodowani w tej grze nie są jednak ofiarami wyłącznie swojej skłonności do łatwizny. Tę patologiczną matrycę mają oni sposobność powielać, niczym hologram, w nadal niedobrze rokujących warunkach ustrojowych. Spoiwa tej strukturze dodatkowo dostarcza miękka reguła moralna: „żyj i daj żyć”.
Niewidzialna ręka i lewiatan
Co więc robić? Interweniować odgórnie czy raczej zdać się na Niewidzialną Rękę Rynku Edukacyjnego? W tej sprawie nie ma pewności. Czy Niewidzialna Ręka (NR) działa w złej wierze, czy też tylko stronniczo niedowidzi? A może jest ona notorycznie wprowadzana w błąd? Jeśli wierzyć teorii Adama Smitha (1723-90), dobro ponadjednostkowe może się rodzić wyłącznie z egoistycznych motywów, którymi kierują się kalkulujący gracze. Za takie dobro możemy uznać warunki ustrojowe i instytucje, w których można kształcić efektywnie, niedrogo i trafnie (adekwatnie). Według wczesnych poglądów Smitha, osiąganie dobra ponadjednostkowego udaremnia wszelka odgórna interwencja systemowa. Czy dzisiejsza NR nie jest bardziej oświecona niż ta osiemnastowieczna? Czy nie można by jej zaufać na teraźniejszych rynkach edukacyjnych?
O ile ludzie powodujący się otwarcie motywem egoistycznym chcieliby liczyć na większy zasięg działania Niewidzialnej Ręki, to jednak ze względów ideologicznych nie może się ona swobodnie poruszać w naszym systemie. Wprowadzają ją w błąd irracjonalne warunki brzegowe wyznaczone przez system, w którym przenikają się żywioły o różnych typach regulacji. Niby kapitalistyczny rynek pracy i nadal regulowany, choć już nie całkiem socjalistyczny, podsystem edukacyjny. Na ich styku poruszają się osobniki motywowane co prawda kierujące się egoistycznymi, jak na kapitalistyczny rynek przystało. Badania dowodzą, że wielu z nich ma w głowie nadal roszczenia co do otrzymania pracy rodem z socjalizmu. Kłopot z tymi, którzy zawierzyli państwowemu i korporacyjnemu Lewiatanowi, który praktycznie nawet nie ukrywa swojego motywu egoistycznego. Nic dziwnego, że dochodzi do aksjologicznego pęknięcia. Zło w segmencie etatystycznym nie jest mniej szkodliwe od zła w uczelniach, które jawnie podlegają Niewidzialnej Ręce. Wśród swoich podopiecznych ma ona wychowanków, którzy do matury włącznie byli urabiani na ogół przez państwowego Lewiatana. Tenże nadal wprowadza w błąd swoich podopiecznych co do szans na rynku pracy. Trudno się dziwić, że niektórzy wychowankowie Lewiatana, nawet w szkołach powołujących się oficjalnie na Niewidzialną Rękę, w opisanych wyżej warunkach nie chcą solidnie zapracować na swoje uczelniane dyplomy. Skąd oni mają tę kindersztubę?! Wypadałoby zaufać tym, którzy zdają się na opiekę Niewidzialnej Ręki i mają czyste, niekłamane, egoistyczne motywacje. Takie, które wreszcie kiedyś zepchną w cień Lewiatana. Ma się on nadal dobrze. (Nie wiadomo np., czy jakiekolwiek konsekwencje ponieśli urzędnicy i eksperci, z których inicjatywy zaistniały krytykowane już gimnazja i licea, albo czy wytłumaczyli się ze swego dzieła likwidatorzy średnich szkół zawodowych z dobrym zapleczem warsztatów i praktyk.)
Nie wystarcza czysta motywacja egoistyczna uczestników systemu, jeśli NR nie ma w nim swobody działania. Nie można też liczyć na jej skuteczność, jeśli informacje, w które system zaopatruje swoich uczestników, ważne dla ich pomyślności na rynku edukacyjnym i rynku pracy, są zniekształcane lub trudno dostępne. A co dopiero, gdy uczestnicy dołożą swoje kiepskie motywacje, ukształtowane w etatystycznym treningu Lewiatana.
Wiemy z logiki, iż jest możliwe, że nawet jeśli jedna z dwóch racji wnioskowania jest fałszywa, to i tak otrzymujemy prawdę. Co ma jednak począć najbardziej nawet bezstronna NR, jeśli motywy niektórych graczy są niskie, a racje systemowe i informacje pobierane z otoczenia organizacyjnego fałszywe? Jedni cenią sobie dyplomy od Niewidzialnej Ręki, podczas gdy inni wolą je otrzymać od Lewiatana.
Zwolennicy Niewidzialnej Ręki mogą się cieszyć, że zmiany zaszły tak daleko, iż Lewiatan nie może jej już wykluczyć z gry. Nie może też zatrzasnąć przed nią drzwi. Prawne i finansowe molestowanie to w końcu nie to samo, co obcięcie Ręki w ogóle. Trudno powiedzieć, czy mamy do czynienia ze wspaniałomyślnością Lewiatana, który Rękę do gry dopuszcza, czy też ustępuje on wobec skuteczności i słuszności tego, co w Ręce niewidzialne.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.