Jestem

Leszek Szaruga


Nie lubię słowa „tiszert”, używam słowa „koszulka”. Na mojej koszulce w ramach kampanii „Tiszert dla Wolności” (dziwaczna to polszczyzna, z cyklu: „to jest dobre dla twojej skóry”) chciałbym wypisać drukowanymi literami jedno tylko słowo: JESTEM. Sam fakt, iż jestem – sobą, a to wystarczy – jednych drażni, innym jest obojętny, inni go akceptują. Tak to jest: nie można zakładać, że się będzie akceptowanym przez wszystkich z tego prostego powodu, iż ludzie są różni. Lecz brak akceptacji nie oznacza braku tolerancji. Każdy ma prawo wypowiedzieć swą opinię, lecz nie może wzywać ani do eliminacji – w skrajnych wypadkach noszącej miano „ostatecznego rozwiązania” – ani do zakazu wypowiadania opinii odmiennych. To abecadło demokracji i wolności.

Ale wolność wiąże się z odpowiedzialnością, nie jest wartością wyabsolutnioną. Jeśli się coś czyni, trzeba przewidywać skutki czynów. Gdy włoski dziennikarz wystąpił w telewizji w koszulce z wydrukowanymi na niej karykaturami islamskiego Proroka, kilka dni później w Nigerii ginęli ludzie w starciach muzułmanów z chrześcijanami. Dziennikarz, oczywiście, demonstrował swe prawo do wolności wypowiedzi. W ramach tej wolności wypowiedzi Marcin Luter przybił swego czasu na drzwiach kościoła w Wittemberdze swoje 95 tez. W efekcie wojny religijne spustoszyły połowę Europy. Czy to ma oznaczać, że mamy potępiać wystąpienia – bez względu na różnice proporcji i wagi tych wystąpień – owego włoskiego dziennikarza lub Marcina Lutra?

Jak widać, mamy problem. I będziemy go mieli tak długo, jak długo akceptować będziemy wolność wypowiedzi. Taki właśnie problem miał rektor UMCS, prof. Wiesław Kamiński. Wydał on zakaz ekspozycji zdjęć znanych osób w „Koszulkach Wolności” (tak sobie na prywatny użytek przetłumaczyłem nazwę owej akcji). Pan rektor uznał widać, że eksponowanie napisów na koszulkach „narusza uczucia i poglądy wielu osób” (nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem, co oznacza „naruszanie poglądów”). Moje uczucia i poglądy raniło i rani wiele wypowiedzi Jędrzeja i Romana Giertychów czy Kazimiery Szczuki, co nie znaczy, bym miał im zabronić ich artykulacji, choć mógłbym powiedzieć, iż korzystając z wolności jednocześnie jej nadużywają dla realizacji swych niecnych celów. O tym, że cele są niecne, decydowałbym ja. No bo kto inny?

Ale mógłbym też uczynić z siebie rzecznika jakiejś wspólnoty, jak uczyniła to Teresa Bochwic w artykule na łamach „Rzeczpospolitej”, w którym, ironizująco pisząc o „obrońcach wolności”, powołała się na „obywateli” (liczby nie podała), którzy co prawda nie chcą cenzury, ale... żądają ustalenia granicy wolności wypowiedzi. Słusznie żądają. Tyle tylko, że ich żądania zostały spełnione, czego Bochwic dostrzec nie zdołała. Te granice mianowicie zostały zakreślone w Konstytucji i kodeksie karnym. Tam zostały sformułowane zakazy. I na tym koniec. Stara zasada prawa rzymskiego powiada bowiem, że to, co nie jest zakazane, jest dozwolone.

Sprawa „ranienia uczuć” kodeksem żadnym uregulować się nie da. Moje istnienie – a już w szczególności demonstracja mojego istnienia – z pewnością rani uczucia wielu osób. Musimy się – oni i ja – jakoś z tym pogodzić. Jeśli się nie pogodzimy, ktoś naruszy prawo. O ile wiem, prawo nie zakazuje w Polsce – w odróżnieniu od nazistowskich Niemiec – bycia homoseksualistą (poprawnie i śmiesznie: „osobą homoseksualną”). Nie zakazuje też noszenia koszulki z napisem „Jestem lesbijką” czy „Nie płakałem po papieżu”. W wypadku koszulki „Usunąłem ciążę” też trudno mówić o naruszeniu prawa, chyba iż byłbym ginekologiem. W żeńskiej odmianie tego odzienia sprawa już prosta nie jest: tu ma prawo – choć nie musi z urzędu – wkroczyć prokurator: usuwanie ciąży, poza ściśle określonymi okolicznościami, jest w Polsce przestępstwem. Dura lex, sed lex.

Nie jest dobrze, jeśli rektor uniwersytetu staje ponad prawem. Pan profesor może, a nawet powinien wydać zakaz demonstrowania postaw z prawem niezgodnych. Nie powinien natomiast, choć może, zabraniać demonstrowania postaw prawa nie naruszających. Nie powinien zaś dlatego, że uniwersytet nie jest miejscem, w którym ograniczanie wolności wypowiedzi byłoby pożądane. Uniwersytet to – jak powiada stara, średniowieczna jeszcze definicja – wspólnota ludzi bezinteresownie poszukujących prawdy. Poszukiwaniu prawdy służy też demonstrowanie poglądów. Nawet tych, które „ranią uczucia wielu osób”. Bo może mi być nie wiem jak przykro, iż ktoś uznał za stosowne ogłaszać publicznie, że po papieżu nie płakał, ale cóż... widać uznaje to za głos w publicznej debacie istotny. Mogę polemizować z tą postawą, argumentować, iż jej demonstracja jest z jakichś powodów niestosowna, lecz zakazać jej nie sposób.

Ja nie tylko jestem. Jestem też członkiem organizacji międzynarodowej, jaką jest PEN Club. Przystępując do niej podpisałem deklarację, że w każdych okolicznościach występował będę w obronie wolności słowa i przeciw wszelkim formom cenzury. Ale sprawa prosta nie jest. Bo czy zakaz wzywania do nienawiści rasowej, sformułowany w kodeksach, jest formą cenzury, o tym można dyskutować. Jestem przeciw demonstrowaniu nienawiści rasowej, ale jestem też przeciw zakazowi wolności wypowiedzi. I cóż? I pojawia się nagle coś bardzo przez nas wszystkich nielubianego, mianowicie... relatywizm.

Jest dobrze, że mamy wolną prasę – choć niektórzy politycy nie są przekonani o jej istnieniu – ale mamy też i wolny rynek. I choć szkoda mi bardzo „Życia” Tomasza Wołka, to nic na to nie poradzę, iż się ta gazeta na wolnym rynku nie utrzymała. Dlaczego gazety o nastawieniu konserwatywnym gorzej się mają na rynku niż te, które reprezentują poglądy liberalne, nie bardzo wiem, ale z faktami trudno dyskutować. Swego czasu Piotr Wierzbicki ogłosił książkę, w której udowadniał, że prawica ma się gorzej, bo jest gorzej wykształcona. Ale dlaczego jest gorzej wykształcona, nie bardzo potrafił wyjaśnić. A szkoda. Tym bardziej że ta sama prawica odebrała mu teraz stworzoną przezeń z niczego „Gazetę Polską”. I bądź tu mądry. Bądź!