Krzysztof Kolumb był Polakiem

Leszek Szaruga


O tym, że Kopernik była kobietą, dowiedzieć się można z „Seksmisji”. O tym, że Krzysztof Kolumb był Polakiem, dowiadywały się ostatnio dzieci z pewnej szkoły. Ktoś nagrał w czasie lekcji to odkrywcze w najwyższym stopniu wyznanie nauczycielki. A wiadomo, choćby od Andrzeja Frycza Modrzewskiego, że „takie będą Rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.

Jeden z inżynierów komentujących zawalenie się hali targowej w Katowicach stwierdził mimochodem, że ten, kto ową halę konstruował, uczył się zapewne w szkole, w której nauczyciel wpajał mu przekonanie o tym, że Kolumb był Polakiem. W humanistyce upowszechnianie podobnej wiedzy o tyle jest niegroźne, iż w zasadzie nie prowadzi do katastrof, w których giną ludzie. W wypadku kształcenia inżynierów takie zagrożenie istnieje. I można się obawiać, że stanie się ono z biegiem czasu coraz większe.

Przesłanek do takiego twierdzenia nie brakuje. Podstawową z nich jest gwałtowny wzrost liczby studentów. Wzrost ten malał nie będzie. Przeciwnie – będzie się powiększał. Wraz z nim nieuchronnie obniżać się będzie poziom nauczania. Coraz częściej pojawiać się też będą w szkołach nauczyciele przekonujący o tym, że Kolumb był Polakiem. A z czasem, że 2 + 2 = 5. Nie będą to zapewne zjawiska powszechne, niemniej zdarzać się będą. A będą się zdarzać dlatego, że wraz z naporem ludzi żądnych nie tyle wiedzy, ile dyplomu, wraz z rozrostem uczelni, w których najważniejszą sprawą jest ściąganie od studentów czesnego, zaniżane będą kryteria zaliczeń. Już są zaniżane, pisałem o tym wielokrotnie.

Czy jest z tej sytuacji wyjście? Teoretycznie jest – podnoszenie wymagań wobec studentów, surowe egzekwowanie wiedzy, zmuszanie do pracy. Ale wątpię czy to możliwe w praktyce. Nie wiem, na czym to polega, lecz z biegiem czasu na studiach humanistycznych coraz mniej jest prac pisemnych. Także na polonistyce, co już zakrawa na czyste wariactwo. Przeciętny student rzadko ma okazję napisania tekstu dłuższego niż 25 stron; pomijam, oczywiście, prace magisterskie. Lecz nie ma się czemu dziwić. Bo kto ma czas i ochotę na czytanie setki wypracowań?

Z drugiej strony pojawiają się stachanowcy zdolni prowadzić jednocześnie trzydzieści prac dyplomowych. Ile z nich są w stanie uważnie przeczytać? Czytają powierzchownie, bez wymagań. Wszak praca magisterska nie musi bronić żadnej tezy, chodzi jedynie o to, by magistrant udowodnił, że potrafi pracę w miarę poprawnie skomponować, wykazać się znajomością literatury przedmiotu, wreszcie umiejętnie odnotować przypisy. Gdy pisze pracę o Goethem, nie musi się wykazać znajomością epoki, może nawet ani razu nie wymienić nazwiska Schillera, o Hölderlinie nie wspominając – pisze wszak o Goethem, wystarczy, że zna jego podstawowe dzieła. Gdy pisze o sowieckiej sztuce antysocrealistycznej lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, może nie mieć zielonego pojęcia o polskim socrealizmie. Bo niby po co?

To wszystko nie jest żadną „wąską specjalizacją”. To redukcja wiedzy do niezbędnego minimum – niezbędnego jedynie do napisania pracy dyplomowej. Ale ci ludzie uczą potem w szkołach. Ba, bywa, że w sprawach literatury zabierają głos publicznie i gadają bzdury, wypisują androny. O przykłady nietrudno. Gdy Tomek Tryzna – rzecz była głośna, gdyż jego debiut dostrzegł Czesław Miłosz, a Andrzej Wajda rzecz sfilmował – ogłosił powieść „Panna Nikt”, krytyk o znanym nazwisku jako szczególny walor tej prozy podniósł fakt, iż autor, mężczyzna, potrafił stworzyć narrację kobiecą i że to wydarzenie bez precedensu. Cóż, precedensów wskazałbym sporo, w najnowszej literaturze choćby tryptyk Jacka Bocheńskiego „Tabu”, o powieści Stanisława Piętaka „Plama” nie zapominając. Tyle, że o Piętaku krytyk pewnie nie słyszał, bo pisarz zmarł w 1963, a o Bocheńskim po prostu zapomniał, bo to nie debiutant. Narracje kobiece tworzyli też przecież dawni autorzy powieści epistolarnych. Ale co tam! Reguł nie ma, hulaj dusza – wszystko wolno!

To, oczywiście, pierwszy z brzegu przykład, można je mnożyć. To efekt zgody – wymuszonej przez okoliczności? – na zaniżanie standardów. Tak oto produkuje się legiony nieuków z cenzusem. Średnia „wykształcenia” nam rośnie, jakość wykształcenia spada i spadać będzie dalej. Oczywiście i ten proces będzie miał swój kres, bo przecież kiedyś w końcu działalność takich ciał, jak PKA musi przynieść efekty. Na razie jednak, wobec mizerii finansowej wyższych uczelni, można jedynie próbować się bronić przed najgorszym, raczej z marnym skutkiem. Bo jest przecież koszmarem fakt, iż o kondycji materialnej uczelni decyduje jej zdolność do ściągania czesnego – w szczególności dotyczy to uczelni publicznych. Z drugiej strony, póki uczelnie prywatne nie dorobią się własnej kadry i nie będą zmuszone do ściągania pracowników na „drugie etaty” (co skądinąd przyczynia się do stabilizacji finansowej owych uczonych i naukowców), ich poziom w większości wypadków raczej wzrastał nie będzie.

To, w czym dzisiaj żyjemy, to szarpanina, doraźne łatanie dziur, przepychanie studentów przez egzaminy, świadome zaniżanie wymagań. Ponieważ w tym żyję, w dodatku – ponieważ z tego żyję, wiem, o czym mówię. Może trzeba sięgnąć dna, by móc się od niego odbić? A może jest jednak tak, jak w jednym z aforyzmów Leca, w którym osiągając dno, słyszymy pukanie od spodu? Trudno dziś w tej materii o odrobinę optymizmu. Ale w końcu może to dobrze, że dowiadujemy się, iż Krzysztof Kolumb był Polakiem? Przynajmniej duma narodowa rośnie i nie trzeba wygrzebywać jakichś Janów z Kolna.