Dochodzenie znanej prawdy

Piotr Müldner-Nieckowski


Moda przyszła nagle. Od mniej więcej półtora roku dziennikarze sportowi raptownie przestali odróżniać błąd od pomyłki. Kiedy piłkarz strzela do bramki i nie trafia, mówią obecnie, że się pomylił. Do niedawna mówili, że popełnił błąd. Jeden sprawozdawca (nazwisko znane redakcji) tak nadał, a pozostali podchwycili i nawet nie zauważyli, że dali się złapać na nowość pozorną. To nudne – pomyśleli – wciąż powtarzać to samo. Czemu nie spróbować inaczej? Ponieważ jednak nazywanie błędu strzeleckiego pomyłką razi słuchaczy, widzów i czytelników, zaczęto głośno pytać, na czym polega różnica między błędem i pomyłką. Odpowiedź nie jest łatwa, bo różnicę tę na ogół tylko odczuwamy i nie potrafimy jej zdefiniować na podstawie wyraźnie sformułowanego opisu znaczeń. Nie wyjaśniają jej słowniki. Czytamy, że jeśli ktoś się pomylił, to znaczy, że zrobił błąd, a jeśli ktoś zrobił błąd, to się pomylił. Błędne koło, odsyłacz do odsyłacza. Jak u Lema: Co to znaczy sepulkować? Patrz: sepulki. Co to są sepulki? Patrz: sepulkować.

Tymczasem zawodnik, który niecelnie kopie piłkę w stronę bramki, nie myli się, ale od razu robi błąd, bo nie ma czasu na myślenie, które jest nieodzownym warunkiem mylenia się. Co innego, kiedy jest na środku boiska i musi odpowiednio podać do kolegi. Wtedy ma czas na myślenie i wybieranie, i jeśli wybierze niewłaściwie, to się właśnie pomyli, a żeby rzecz była jeszcze bardziej skomplikowana, przez pomyłkę nie robi błędu, bo noga wykonuje inny ruch niż zaplanował i kopie piłkę właśnie odpowiednio. Tak to jest. Możliwe do zrozumienia, ale trudne do pojęcia.

Niełatwo powiedzieć, czy to tylko sprawozdawcy sportowi przestają rozumieć znaczenie słów, czy też jest to tendencja ogólna. Być może nie chodzi tu o czucie języka, ale o nagminną skłonność do upraszczania, po to, żeby można było mówić wszystko o wszystkim, nie mówiąc niczego i wywołując u odbiorcy chaos myślowy, który przesłoni bezmyślność nadawcy. Jeśli nie rozumie się różnicy między robieniem błędu a myleniem się, to najlepiej użyć tego słowa, które – być może – mieści więcej znaczeń.

Telewizja niedawno przypomniała słynne przemówienie sejmowe Tadeusza Mazowieckiego z czerwca 1989 roku, w którym, jako nowo mianowany premier, oświadczył, że przystępuje do „formułowania rządu”. To chyba wtedy zaczęło się powszechne mylenie słów. Dawniej robiła tak tylko władza, a teraz Mazowiecki już był nasz, więc ze spokojnym sumieniem można go było naśladować i mylić eksplorację z eksploatacją, eskalację z ekspiacją. Zaraz potem pojęcia: wolności z dowolnością, liberalizmu z libertynizmem.

Dzisiaj, kiedy pojawiają się liczne dowody na to, że wolność ma granice, bo w przeciwnym razie przeradza się w anarchię, problem języka wystąpień publicznych staje się szczególnie ważny. Z jednej strony uporczywie lansowana poprawność polityczna wymusza mówienie półprawdy, z drugiej dochodzi do naruszania podstawowych zasad współżycia przez wprowadzanie nowych, sprzecznych znaczeń pojęcia wolność słowa i nachalne mówienie nadprawdy. Szczególnie dokuczliwym nadużyciem wolności słowa jest twierdzenie, że jeśli gazeta podaje coś obraźliwego, to czytelnik, którego to obraża, ma prawo takiego tekstu nie czytać. Tak, ale żeby wiedzieć, że takiego tekstu powinien unikać, odbiorca musi wiedzieć także, jaka jest jego treść. Inaczej się nie da, chyba że prasę czyta najpierw sekretarz.

Jeszcze gorzej jest z wiadomościami, które same w sobie są nieszkodliwe, ale kiedy opatrzy się je specyficznym, wątpiącym komentarzem, stanowią zagrożenie. „W tym betonie jest azbest” – pisze ktoś w dobrej wierze, ale dodaje: „Lepiej po nim nie chodzić, bo azbest jest rakotwórczy” – i wywołuje panikę. Wiadomo, że azbest jest rakotwórczy tylko wtedy, kiedy w dużych ilościach unosi się w powietrzu i jest przez długie lata wdychany. Ale przecież mniejsza o to. Rakotwórczość pozostaje faktem, bez dwóch zdań. Gdyby łaskawy nadawca wieści poprzestał na ich podaniu, byłby obiektywny, tymczasem nie wytrzymał i musiał je po swojemu skomentować, wywołując niepokój szarego obywatela. Pomylił obowiązek dziennikarski z potrzebą wyrażania opinii osobistych. W konsekwencji popełnił błąd.

Ktoś inny mówi w radiu, że w związku z ptasią grypą przedstawiciele rządu i eksperci przestrzegają przed paniką, ale w chwilę potem dociekliwie przypiera do muru weterynarza i pyta, dlaczego padłe tej zimy łabędzie nie były zarażone wirusem, skoro padły, i jest niezadowolony, kiedy słyszy, że ptaki zginęły z głodu i mrozu. To nie odpowiada jego koncepcji informowania i dzwoni do kolejnego specjalisty. Może po to, żeby wreszcie się trafił ktoś, kto wywoła panikę.

Gdybyśmy wytknęli nadużywanie (czwartej) władzy, redaktor odpowiedziałby, że dokonujemy zamachu na wolność słowa, bo on nic nie robi, tylko informuje i dochodzi prawdy (mimo że jest już znana).