Teoria i praktyka

Piotr Müldner−Nieckowski


Studenci piątego roku (a medycyny – szóstego) już w październiku wpadają w popłoch. W maju będą magistrami. Nagle uświadamiają sobie, że studia nie dały im dotychczas tego, czego będzie się od nich wymagać w pracy. Mają przygotowanie, owszem, ale teoretyczne. Z praktyką już znacznie gorzej. Tylko niektóre kierunki mają wpisane do reguł kształcenia staże podyplomowe, na których w zasadzie można się szybko douczyć pewnych umiejętności. Młodzi zdają sobie sprawę z tego, że wkrótce zetkną się z ludźmi, którzy będą patrzyli im na ręce i oceniali na podstawie sposobu wykonywania najprostszych czynności. Tymczasem nic nie potrafią. Sami zresztą zetknęli się w uczelni z dominacją teorii i choć są wyrozumiali dla specjalizacji i specjalistów, „tak ogólnie są przerażeni”, jak powiedział jeden z moich uczniów. Widzą to i boleją, bo nawet nie mają od kogo uczyć się podstaw.

Profesor polonistyki nie umie posługiwać się znakami korektorskimi (bo zajmuje się agramatyzmami w twórczości Gombrowicza), profesor rolnictwa zaszczepić jabłonki (bo zna się na gleboznawstwie), profesor medycyny nastawić zwichniętego stawu (bo jest psychiatrą), a profesor politechniki zlutować dwóch drucików (bo jest geodetą). To jasne, że żaden z tych uczonych do swojej działalności nie potrzebuje umiejętności majsterkowicza i nie należy od nich wymagać, żeby potrafili wszystko, ale student o tym jeszcze nie wie i tego nie rozumie. Chciałby być przygotowany na wszelkie okoliczności życiowe związane z przyszłym zawodem. Nigdy nie wiadomo, dokąd trafi i czego będzie się od niego wymagać. Panicznie boi się przegranej na starcie. Trudno się dziwić. Pierwsze wysoce niepokojące trudności napotyka, kiedy pisze pracę magisterską, a profesor wielokrotnie odsyła niezdarnie napisany tekst do poprawki.

W większości przypadków student jest zdezorientowany, tym bardziej że promotorzy nader często czytają prace dyplomowe po łebkach i zwracają uwagę na błędy w sposób niesystemowy, a więc dydaktycznie jałowy. Raz czepiają się interpunkcji, kiedy indziej konstrukcji wniosków albo treści strony informacyjnej. Mało nauczycieli akademickich uczy podstaw pisania takich prac, student musi sam do tego dochodzić. Że jest coś na rzeczy, niech świadczą niezliczone wpisy zrozpaczonych dyplomantów w tematycznych forach internetowych. „Hej, kto z was ma to już za sobą? Jak powinna wyglądać magisterka z prawa? Od czego zacząć?” – takie ogólne pytania zadają studenci, których zaniedbano w uczelni. A przecież dyplom to właśnie pierwszy krok ku praktyce zawodowej. Nie nauczyła szkoła średnia, nie nauczyła uczelnia.

Profani są zdziwieni, jeśli młody lekarz nie potrafi odczytać fonokardiogramu, wykształcony rolnik przyciąć drzewa owocowego, technik zrekonstruować przeciętego przewodu od lodówki, a polonista zredagować tekstu. Z jednej strony doceniają specjalizację, którą powszechnie traktuje się jako najwyższy stopień wtajemniczenia w arkana zawodowe (co nie zawsze musi być prawdą), z drugiej pewnym zawodom automatycznie przypisują nieodzowne atrybuty praktyczne (co prawie nigdy nie jest trafne). Tak zwane społeczeństwo oczekuje od każdego lekarza, że będzie umiał uratować ofiary pożaru, od każdego polonisty, że będzie wiedział, gdzie źle postawiono przecinek, od każdego weterynarza, że obetnie psu pazury, a od każdego technika, że naprawi dźwięk w telewizorze. To, że społeczeństwo kieruje wymagania do niewłaściwych osób, wiedzą tylko same te osoby, ale jak to społeczeństwu wyjaśnić? Może najlepszym sposobem byłoby jednak umieć ratować ludzi, poprawiać przecinki, obcinać pazury i naprawiać potencjometry?

Społeczeństwo o nic nie pyta, społeczeństwo bowiem oczekuje. A jeśli się nie doczeka, udaje się po pomoc do kogo innego. W życiu egzaminy i kolokwia zdaje się co dzień, i to nie z wyśrubowanej teorii, ale właśnie ze zwykłej praktyki. Pracodawca ocenia pracownika wedle umiejętności i nie ma ani ochoty, ani pieniędzy, żeby uczyć go podstaw. Wielu studentów próbuje pracy zawodowej już w czasie studiów i to oni tworzą duszną atmosferę zagrożenia w samodzielnym życiu. Informują (zapewne z przesadą), jakie są stawiane wymagania i ile trzeba umieć, żeby utrzymać się na etacie. Brać akademicka gorączkowo poszukuje form dokształcania się właśnie w zakresie praktyki. Czasem znajdują przystań w kole naukowym, ale nie wszędzie jest to im dane, tym bardziej, że liczne koła są nastawione raczej na wspieranie działalności naukowej katedr niż na doszkalanie studentów.

Problem łączenia wiedzy teoretycznej z praktyczną w polskich uczelniach nie jest nowy. Mówi się o tym od czasu do czasu na konferencjach poświęconych dydaktyce i zmianie form studiowania. Zawsze zadajemy sobie wówczas pytanie: czy uczelnia ma być szkołą zawodową, czy naukową, ale rzadko – jak połączyć nauczanie teoretyczne z nauczaniem praktyki, żeby wilk był syty i owca cała.

e−mail: pmuldner@mp.pl